środa, 3 sierpnia 2011




Before...

And after...

8月3日czyli "where do I belong?"

Chciałam napisać od dłuższego czasu, ale dopóki nie zakończyłam przeprowadzek, pierwszego trymestru w szkole, krótkich (bo trzydniowych wakacji) nie bardzo znajdywałam czas na bloga. Aż nawet ja się za nim stęskniłam ;) Tak więc po dwumiesięcznej przerwie wpis specjalnie dla tych co nie zrażając się brakiem postów, od czasu do czasu tu zaglądali!

Na początek mały komentarz przeprowadzkowy, bo jeśli miałabym wymienić największe (poza pracą) zmiany w moim życiu z ostatnich paru miesięcy, przeprowadzka do centrum Osaki zajmuje czołowe miejsce na liście. Po trzech latach mieszkania w miejscach mniej lub bardziej (raczej bardziej) podmiejskich, wróciłam na łono BIG CITY. A konkretnie, półtora miesiąca temu przeprowadziłam się z pagórkowatej i zielonej Suity do samego centrum Osaki (od jednego z największych węzłów komunikacyjnych dzieli mnie jedna stacja pociągiem bądź 15 min na piechotę). Jeśli nie jest to jeszcze jasne, zdjęcia opatrzone tytułami "before" i "after" przedstawiają w sposób graficzny zmianę, jakiej doświadczyłam. Zdjęcie pierwsze to mój widok z okna z mojego drugiego pokoju w akademiku. Zdjęcie niżej to mój widok na "downtown", 2 minuty na piechotę od mojego obecnego lokum.

Paradoks polega na tym, że po tym, jak miesiącami tęskniłam za Warszawą i widokiem z okien na Górnośląskiej, za miejskimi światłami w nocy, za atmosferą, architekturą, a nawet zapachem wielkiego miasta, pierwszej nocy w Osace nie mogłam zmrużyć oka, tak dziwnie było znów słyszeć karetki i samochody, widzieć latarnie i światło w oknach budynku po drugiej stronie ulicy.

Po ponad miesiącu jest już dużo lepiej, przyzwyczaiłam się i do świateł i do hałasu, cieszę się znowu bliskością restauracji, knajp, sklepów i księgarni. A jednak kiedy jadę odwiedzać moich znajomych z akademika, mam wrażenie, że to jednak tam jest moje miejsce, nie tyle w akademiku, co na tym spokojnym i relatywnie mało zaludnionym skrawku Japonii. Miejsce, gdzie teraz mieszkam jest bardzo wygodne, od szkoły gdzie pracuję dzieli mnie zaledwie 20 minut pociągiem (wcześniej godzina). A jednak przywiązałam się do mojej "zielonej Japonii", do jej pól ryżowych i parków i zielonej pory deszczowej i pieruńsko głośnych cykad latem! I chociaż dobrze znów chodzić na spacery nad rzeką (tego bardzo mi brakowało), coś mi mówi, że może jednak nie jest raz na zawsze ustalone, gdzie się przynależy. Czy do wielkiego miasta, czy spokojnego przedmieścia. Całe swoje dotychczasowe, dwudziestoośmioletnie życie myślałam, że jestem "dzieckiem wielkiego miasta". I tak było, gdybym tylko mogła, mieszkałabym w Pałacu Kultury (jak Mama Kingi:)! A jednak trzy lata robią swoje i chociaż nie sądzę, żebym kiedykolwiek zamieszkała na prawdziwej wsi, nie wiem, czy mogę w dalszym ciągu nazywać się dzieckiem wielkiego miasta. Przypominają mi się słowa - cytat z mojego ulubionego filmu: "Dania stała mi się obca. A ja jej. Lecz wiedziałam, że kiedyś tam powrócę." (ciekawa jestem ile osób jest w stanie rozpoznać ten cytat...). Wielkie miasta stały mi się obce. A ja im. A może tylko temu jednemu? A może tylko przejściowo?
Tak czy siak, Wielka Zmiana. Nic na to nie poradzę, nie chciałam zdradzać swojej miłości do wielkich miast, zazwyczaj jestem dość uparcie wierna, tym razem jednak może ze mną dyskutować tylko ktoś, kto widział jak wygląda pora deszczowa w połączeniu z polami ryżowymi (oj, zatęskniłam właśnie za Bali!).

Na koniec zdjęcie upamiętniające moją wyprowadzkę z akademika...

Moje wyprowadzkowe śniadanie i jego goście:
(od lewej: Ignat - Szwed rosyjskiego pochodzenia, Ahmet - Turek, Yuri - Japonka, Juan z Panamy, Jennifer z Teksasu, Abdul - Jordańczyk, ja, (nade mną) Elias - Libańczyk, (obok mnie) Tania z Kazahstanu, Kuba, Emel i Mehdi)

To był naprawdę miły moment. Kiedy na jesieni zeszłego roku wprowadzałam się do drugiego już akademika w Japonii nie sądziłam, że poznam tam tylu ciekawych ludzi!!!I że po raz pierwszy w życiu tyle osób będzie gotować dla mnie, a nie na odwrót ;) To była naprawdę niesamowite doświadczenie!

Jeśli ktoś tu zajrzy, niech zostawi ślad, w trakcie wakacji postaram się trochę bloga "odkurzyć", ale w tym celu potrzebni są mi również czytelnicy :)

Do usłyszenia!

piątek, 3 czerwca 2011

6月4日 czyli o pracy i zabawie w jednym...

(aka hisashiburi no posuto: )


Nie pisałam od dwóch miesięcy....Odkąd zaczęłam pracę. A to dlatego, że od tegoż momentu mój tydzień dzieli się na: 1) szkołę plus 2) błogosławienie wynalazku weekendu ;) Wiem, jeśli chodzi o to ostatnie, jestem spóźniona w stosunku do wszystkich moich przyjaciół, rodziny, znajomych, etc...No ale prawda jest taka, że po raz pierwszy w życiu pracuję pięć dni w tygodniu, wstając codziennie o 6 rano....Comes Friday, akceptuję każdą propozycję wyjścia, jedzenia "na mieście" (czytaj u naszego małomiasteczkowego Hindusa, chociaż nie tylko;) , cieszenia się pogodą na dworze...A to dlatego, że wiem już to, co odkryli przede mną wszyscy czytający tego bloga (tak myślę;D )...że weekend minie błyskawicznie szybko i w poniedziałek rano znowu trzeba będzie iść do pracy. Akurat tak się składa, że moje poniedziałki są jeszcze o tyle dobre, że mam wtedy klasy licealne, dużo bardziej zdyscyplinowane niż moje klasy gimnazjalne (Japońska młodzież jest taka sama jak każda inna - to uwaga dla tych, którzy - jak i ja parę miesięcy temu - wyobrażają sobie, że młode Japończyki mówią do mnie sensei i z uwagą łowią każde padające z moich ust słowo (i jeszcze je rozumieją i robią, co trzeba. Otóż: nie!). Ale mimo wszystko, co tydzień przygnębia mnie nieco fakt, że doba ma za mało godzin a weekend jest zdecydowanie za krótki. Czterodniowy weekend to dla mnie optimun, do tego wniosku doszłam ostatnio. Na dodatek, ostatnio wyjątkowo dużo miałam spotkań i wspólnie obchodzonych uroczystości ze znajomymi z akademika i nie tylko (jak widać na zdjęciach). Moja siostra śmieje się ze mnie, że nadrabiam teraz nastoletnie lata. Coś w tym może jest...Myślę, że w wieku 18 lat byłam dużo bardziej poważna i dużo mniej "towarzyska" niż w wieku 28. Ale temu głównie sprzyjało życie w akademiku, które wkrótce zakończę (za dwa tygodnie przeprowadzam się tymczasowo do Zori i Johna, do samego downtown Osaki - to będzie duże wyzwanie...porzucić moje pola ryżowe, góry i małomiasteczkowy spokój moich dotychczasowych miejsc zamieszkania). Tak więc zanim znów porwie mnie wir praca-przeprowadzka-egzaminy w szkole, kilka zdjęć dokumentujących moje ostatnie dwa miesiące. W tytule posta napisałam "o pracy i zabawie", ale w sumie zdjęcia dokumentują głównie drugą część tytułu. Z pracy zdjęć za bardzo nie mam, mam za to kilka ciekawych cytatów, które na pewno zamieszczę, jeśli nie w tym poście, to w następnym!
A tymczasem - zdjęcia wielkanocne i nie tylko...(powyżej zdjęcie z tegorocznego hanami)


















Elias - mój kolega Libańczyk (pierwszy Chrześcijanin z Bliskiego Wschodu, jakiego poznałam w życiu, bardzo ciekawe połączenie!) przy naszym wielkanocnym stole.











Nasze wielkanocne polsko - bułgarsko-libańskie śniadanie.














Ja i Zori, u której znów obchodziliśmy Święta.










Ja i Emel, moja przesympatyczna koleżanka Turczynka, która śmieje się (uwaga!) głośniej od mojej siostry (Sis, mam nadzieję, że się nie pogniewasz;). Za to ją ubóstwiam! Również za nieposkromiony apetyt :)))




Ja i mój najlepszy akademikowy kolega - Mehdi (Algierczyk). Głowę bym za niego oddała!!! Mehdi poratował mnie, kiedy chorowałam na grypę, jest też jedną z najbardziej uczynnych i najsympatyczniejszych mężczyzn jakich poznałam w życiu. Nigdy nie widziałam go jeszcze w złym humorze i bez uśmiechu na twarzy (akurat do zdjęcia chciał chyba zrobić jakąś śmieszną minę, ale Emel pstryknęła za szybko albo za późno i wygląda trochę śmiesznie).




Urodziny Emel (znów, knajpa meksykańska;) i wszyscy krewni i znajomi z akademika. Od lewej: Davood (Jordańczyk), mąż siedzącej obok Ady (sic!) z Peru; Emel, Tania, Elias, głowa Juana z Panamy, Mehdi, ja i Gustavo (Meksykanin). Drugi Jordańczyk (Abdul) robi zdjęcie. Mieszanka blisko-wschodnio-latynoamerykańsko-europejska.
W Japonii naprawdę można spotkać świat w pigułce :)


Na dziś to tyle, bo w ramach weekendowego ogarniania rzeczywistości chciałabym jeszcze poodpisywać na maila, poczatować na skypie z rodziną i nie tylko (kto dziś będzie, ma dużą szansę mnie spotkać: dri_in_minoh (mój skypowy nick) i pocieszyć się, że wreszcie do Japonii przychodzi lato i temperatury około 30 stopni (nie dość że zima była rekordowo długa, to jeszcze wiosna była zimna!!!Wolę 38 stopni i wilgotność 90 procent!!! Tak, aż tak się mieniłam ;)

Jeśli ktoś tu jeszcze zagląda (przepraszam wszystkich za zaniedbanie zarówno korespondencji mailowej, jak i bloga!), zostawcie ślad, proszę! Bardzo się z tego ucieszę!!!

Uściski!

Adorianna - sensei =P (tak mówią na mnie w szkole tylko inni nauczyciele!!!)

piątek, 1 kwietnia 2011


4月2日 czyli o mojej love affair z Japonią...


Dzisiejszy wpis dedykuję Japonii. Biednej i popękanej (jak na obrazku, który wygląda, jakby malowało go dziecko, więc powiem od razu, że to ja;-), zmagającej się chwilowo z wieloma nieszczęściami, o czym chyba nie muszę tu pisać, bo - kuriozalnie - polskie media donoszą o tym prawie tak, jakby miały w Japonii ze stu korespondentów a relacje nadawali na żywo z Fukushimy. [Przy okazji, gdyby ktoś był zainteresowany możliwością pomocy osobom, które straciły dom w wyniku trzęsienia ziemi i tsunami, odsyłam na stronę utworzoną przez moją koleżankę Mayę Tekeuchi, pół-Japonkę, która mieszka w Warszawie: http://www.facebook.com/pages/Odbuduj-z-nami-Japoni%C4%99-Lets-Rebuild-Japan/199423353412006 ]

Pisałam na tym blogu o wielu ważnych dla mnie osobach i wielu osobom dedykowałam poszczególne wpisy (a tym, którym nie dedykowałam to głównie dlatego, że są bardziej nieśmiałymi czytelnikami bloga, więc nie chciałam ich tak strasznie wystawiać na widok publiczny, nie wiedząc, czy by im się to spodobało, czy nie ;-). Pisałam o Japonii, mówiłam o tym, co w niej kocham i czego nienawidzę, śmiałam się z różnych japońskich wymysłów i nawet nie musiałam niczego wyolbrzymiać ani koloryzować, bo Japonia taka właśnie jest: przerysowana i kontrastowa. Jak rysunki czterolatka. Ale pisząc o tym wszystkim, o wszystkich ludziach i wydarzeniach, nie zauważyłam nawet, jak moja dwuletnia przygoda z Japonią stała się niczym innym jak właśnie love affair...Pora więc i o niej coś napisać, zwłaszcza że właśnie dziś mijają dwa lata od jej rozpoczęcia (sic!). Przyjeżdżając, nie myślałam, że tu jeszcze będę po dwóch latach...Ale dzisiaj właśnie odebrałam swoją wizę pracowniczą na kolejny rok pobytu. Mój trzeci.

***

Niecały rok temu znalazłam książkę, której pierwsze zdania dosłownie wbiły mnie w fotel (hmm, chyba czytałam to w łóżku...). Anyways, każde z tych zdań było o mnie:

"The funny thing about my love affair with Japan is that it was never the country of my dreams. The country I loved, the bad boy I could never get to walk me down the aisle, was France. Two days into my first trip to Paris, I called my mother from a pay phone on the Boulevard Saint-Germain. "Sell everything I own," I said dramatically, "I'm staying." Even as the words came out of my mouth I knew they were untrue. I was twenty-four years old. I worked for the New York Times at a job that journalists twice my age would kill for. All that, and I didn't own much worth selling. I had just enough money to cover the cost of my trip and I was too pragmatic to play the starving artist. But the sentiment, the desire to stay, said everything I could not about how deeply I had fallen in love with the city, how I longed to follow in the footsteps of all the writers who had made Paris their home before me.

I spent the next five years trying to get to Paris, watching French movies, reading French
Elle,Newsweek, studying French, visiting whenever I could. I was twenty-nine and working at magazine when a colleague named Greg Beals suggested I apply for a fellowship to go to Japan. "But I'm not trying to go to Japan," I told him. "I want to go to Paris." He rolled his eyes. Anyone who had spent any amount of time with me knew that I was gunning for
Newsweek's Paris bureau. "Yeah, well, they're not giving out fellowships to go to Paris," he says. "You should apply for this fellowship, check out Tokyo."

(Veronica Chambers, "Kickboxing Geishas")


Nie marzyłam o Japonii, o czym już wspominałam. Marzyłam o Francji i ja również manifestowałam tę miłość na wiele różnych sposobów (czasem działając najbliższemu otoczeniu na nerwy, tak jak kiedy po przyjeździe do Japonii ciągle wspominałam Kubie o Francji, która go zdecydowanie nie zachwyciła...Albo Liv, która - choć ma męża Francuza - również za Francją i francuskim nie przepada, delikatnie to ująwszy ;-).
Nawet w moim wynajmowanym mieszkaniu w Japonii powiesiłam sobie obraz wieży Eiffla. na ścianie (na drugiej ścianie wisiał kalendarz z "Grey's Anatomy":) Każdy, kto mnie tu poznał, dość szybko wiedział, że kocham Francję. A do dzisiaj nie wszyscy moi tutejsi przyjaciele wiedzą, że pokochałam Japonię, do tego stopnia się z tą miłością ukrywam ;-)

A jednak to prawda. Pokochałam Japonię miłością dla mnie samej chwilami niezrozumiałą. Miłością, do której wcale nie tak łatwo się przyznać. Niech no jednak ktoś spróbuje w mojej obecności zjechać Japonię...(?&*%^@#$%!) Nie dam i basta!

Tu się zakończyło (albo rozpoczęło? komu to oceniać?) moje dorastanie. Tu dowiedziałam się o sobie najwięcej i zaskoczyłam samą siebie najbardziej. Zweryfikowałam tysiące swoich poglądów i jeszcze więcej poglądów innych ludzi dotyczących mnie samej. Tutaj odkryłam, że mogę się przyjaźnić z Tajem, Chińczykiem, Irańczykiem, Algierczykiem, Libańczykiem, Ugandczykiem i Brazylijczykiem, bo więcej jest rzeczy, które nas łączy niż tych, które dzieli. Tu, w tak obcym kraju i w tak obcej kulturze, czując się czasem najbardziej obca z obcych (w końcu było nie było gaijinka!), poczułam się również jak u siebie w domu. Za to właśnie pokochałam Japonię.

***

Na koniec tych refleksji, snutych - egoistycznie - także dla siebie, na uczczenie tej daty, od której rozpoczął się japoński rozdział mojego życia, parę linków i dodatków na tematy japońskie, ale nie tylko:

P.S.1 Obiecane wielu osobom zdjęcia z Bali są dostępne na flickrze (jak również wszystkie zdjęcia z Hokkaido, gdyby ktoś chciał pooglądać jeszcze śnieżne rzeźby):
http://www.flickr.com/photos/47852468@N05/sets/72157626253244243/

P.S.2 Ponieważ wiele osób pyta się mnie o sytuację w Japonii, jak również o moje bezpieczeństwo, małe wyjaśnienie uspokajające: poniżej zamieszczam link pokazujący, gdzie jest elektrownia w Fukushimie, a gdzie Osaka (Suita), gdzie mieszkam. Punkt u góry (A), przy oceanie, to elektrownia, Osaka (B) jest poniżej, na Płd-Zach od Tokio (które jest 240km poniżej Fukushimy i na razie - poza przerwami w dostawie prądu - nie ucierpiało ani nie zostało w najmniejszym, szkodliwym dla zdrowia stopniu napromieniowane). Fukushimę i Osakę dzieli prawie 800km i jest to jeden z wielu powodów, dla których jestem na razie spokojna. Inne powody to:
1) W Fukushimie nie doszło do żadnego wybuchu na miarę Czarnobyla, skala tego co się teraz tam dzieję jest zupełnie inna i oczywiście że jest niepokojąca, jednak nie da się jej porównać z wybuchem i pożarem radioaktywnych substancji w Czarnobylu.
2) Japończycy oraz wiele innych krajów robią co mogą, żeby sytuację ustabilizować i jak codziennie czytam o ich wysiłkach, to wydaje mi się, że wszyscy bardzo poważnie podchodzą do sprawy i że cały ten wysiłek musi się w końcu przełożyć na konkretne efekty (już je przynosi, bo w porównaniu z zeszłymi tygodniami jest dużo lepiej, nowych chmur radioaktywnych nie ma i ani w Tokio ani w Osace nie zarejestrowano zwiększonego napromieniowania czegokolwiek, od wody, przez powietrze, na mleku i szpinaku skończywszy). Niedługo z sytuacją w elektrowni zaczną nawet walczyć roboty odporne na promieniowanie.
3) Sytuację monitoruje Międzynarodowa Agencja Energii Atomowej oras Światowa Organizacja Zdrowia, które wysyłają swoich niezależnych obserwatorów i kontrolują japońskie próbki. Dane tych dwóch organizacji (dostępne w języku angielskim na stronach: www.iaea.org oraz www.who.int ) są dużo bardziej rzeczowe i uspokojające niż jakiekolwiek inne pojawiające się w mediach. Czytam je co rano i stąd wiem, że jestem w Osace bezpieczna. Wierzę, że sytuacja będzie ewoluować w dobrą stronę, gdyby zaś było inaczej, rozważę wszystkie dostępne opcje, łącznie z opcją powrotu.

http://maps.google.co.jp/maps?f=d&source=s_d&saddr=%E3%80%92979-1301+%E7%A6%8F%E5%B3%B6%E7%9C%8C%E5%8F%8C%E8%91%89%E9%83%A1%E5%A4%A7%E7%86%8A%E7%94%BA%E5%A4%A7%E5%AD%97%E5%A4%AB%E6%B2%A2%E5%AD%97%E5%8C%97%E5%8E%9F%EF%BC%92%EF%BC%92+(%E6%9D%B1%E4%BA%AC%E9%9B%BB%E5%8A%9B%EF%BC%88%E6%A0%AA%EF%BC%89+%E7%A6%8F%E5%B3%B6%E7%AC%AC%E4%B8%80%E5%8E%9F%E5%AD%90%E5%8A%9B%E7%99%BA%E9%9B%BB%E6%89%80)&daddr=%C5%8Csaka-fu+Suita-shi%E6%B4%A5%E9%9B%B2%E5%8F%B0%EF%BC%93%E4%B8%81%E7%9B%AE%EF%BC%91%EF%BC%90%E2%88%92%EF%BC%A4%EF%BC%98%EF%BC%91&geocode=FeH9OgIdav9nCCEU4gYhdWDE7A%3BFY3-EgIdHrkTCClVm5zjS_sAYDG9vhUL52e-EA&hl=ja&mra=ltm&dirflg=d&sll=35.942436,138.273926&sspn=3.877698,9.876709&brcurrent=3,0x34674e0fd77f192f:0xf54275d47c665244,0&ie=UTF8&ll=36.066862,138.295898&spn=7.741096,19.753418&z=6

środa, 9 lutego 2011

2月9日 czyli Sapporo z lotu ptaka aka "Czy Pani wie kto to jest Fortuna?"



Oto drugi wpis z romantycznego cyklu. Dziś jednak będzie o innej miłości - niekoniecznie tej od pierwszego wejrzenia, ale za to takiej, która przekracza wszelkie podziały między ludźmi: społeczne, narodowe, rasowe, a nawet czasowe. Czy naprawdę muszę być blunt i to napisać? Tak, dzisiaj będzie o miłości do sportu. I wcale nie dlatego, że przez około dwie i pół godziny maszerowałam dzisiaj w tunelach ze śniegu (autobusem miało być sześć minut, ale chyba po drodze skręciłam nie w tę stronę co trzeba:) po to, żeby o własnych nogach dotrzeć do skoczni narciarskiej na górze Okura (oficjalna nazwa skoczni to Okurayama, być może niektórzy fani skoków narciarskich są z nią nawet zaznajomieni ;-). Dlatego, że kiedy dotarłam już do skoczni, wjechałam na górę wyciągiem krzesełkowym, wdrapałam się na "wieżę obserwacyjną" (czyli miejsce, gdzie zawodnicy siedzą sobie przed zawodami, czekając na swoją kolej) i podziwiałam Sapporo z lotu ptaka...

...wtedy właśnie wdałam się w krótką rozmowę z Panem Japończykiem, który wraz z żoną Tajką także podziwiał był ów widok. Postanowiłam dzisiaj napisać o mojej miłości do sportu (i nie ważne w zasadzie jakiego, bo mimo pewnych preferencji (nie można przecież zakochiwać się w blondynach, brunetach, rudzielcach, łysych, długowłosych, etc. każdy ma jakieś tam swoje typy ) miłość do sportu jest po prostu miłością do sportu) ponieważ kiedy udzieliłam Panu Japończykowi odpowiedzi na pytanie skąd jestem, na jego twarz wypłynął szeroki uśmiech, po którym nastąpiło pytanie, czy wiem kto to jest Fortuna? (Do I?!???? No proszę!) W konsekwencji wdaliśmy się w ciekawą rozmowę, podczas której Pan relacjonował mi szczegółowo olimpiadę w Sapporo, ja z kolei tłumaczyłam mu popularność Małysza. I muszę przyznać, że chociaż zawsze mi miło, jak Japończycy wiedzą coś o Polsce i jak mówią, że lubią Chopina, to jednak jest coś bardziej wzruszającego w tym, że starszy Japończyk wie kto to jest Wojciech Fortuna i pyta się mnie, czy ja o nim słyszałam (jak ja chodzę do japońskich podstawówek to pytam się dzieci, czy wiedzą kto to jest Małysz albo Noriaki Kasai - zazwyczaj nie wiedzą, ale ich nie winię, bo skoki narciarskie z Sapporo japońska telewizja transmituje o godzinie 2 w nocy - przegrywają z sumo , niestety :(((. Stojąc na górze skoczni rozmyślałam nad tym, że jest coś wyjątkowego w tym, jak miłość do sportu (albo do oglądania pewnych sportów, bo po dzisiejszym dniu jestem pewna, że nigdy, ale to NIGDY W ŻYCIU nie chciałabym uprawiać skoków narciarskich - zrodził się we mnie wręcz nowy rodzaj szacunku dla Małysza po tym, jak przyjrzałam się, jaki ma widok z belki, na której siedzi tuż przed skokiem) łączy zupełnie obcych ludzi. Nawet czterdzieści lat po czyimś złotym medalu...!

Wiem, że wśród osób które tu zajrzą (nie licząc mojej rodziny:) niewiele jest może takich freaków jak ja, które cieszyłyby się na zwiedzanie jakiejś tam skoczni narciarskiej (czy muzeum sportów zimowych, w którym można popróbować skoków narciarskich na takim specjalnym symulatorze - mój wynik 119 metrów ;-) Ale na tym właśnie polega miłość, że nie zawsze da się ją zrozumieć. Czasem można się tylko zadumać: "No i co ona w tej skoczni widzi?!???" =D

Ostatnie zdjęcie z maszyny pt. "Zrób sobie zdjęcie ze skocznią": Prawda, że ładne??? ;-)
(wtajemniczeni wiedzą, że ta japońska maszyna "upięknia", min. powiększa oczy i odmładza tak o 10 lat)


P.S. Jako że po ostatnim wpisie doczekałam się komentarzy wyłącznie od rodziny, mam nadzieję, że tym razem ktoś jeszcze do nich dołączy :)

sobota, 5 lutego 2011

2月8日 czyli parę słów o miłości od pierwszego wejrzenia...

Zakochać się od pierwszego wejrzenia wcale nie jest tak łatwo. Wiem z doświadczenia. Dużo łatwiej zakochać się od pierwszej rozmowy, od jakiegoś szczególnego gestu lub zachowania. Od skojarzenia lub kontekstu. Ale od samego tylko pierwszego wejrzenia? Nie wiem jak innym, ale mnie się raczej nie zdarza. Zdarzyło się ostatnio i przeszło natychmiast, jak tylko obiekt mojego zainteresowania (na marginesie: wyglądał wypisz wymaluj jak Ralph Fiennes!!!) otworzył usta (270 milionów Amerykanów i ponoć tylko 20% ma paszporty; czasami myślę, że powinni tę liczbę zredukować do 3% (>.<)). Zakochać się od pierwszego wejrzenia i nie odkochać w ciągu następnych 5 sekund, minut lub godzin nie zdarza się często. myślę. Zakochać się od pierwszego wejrzenia z wzajemnością zdarza się jeszcze rzadziej. Ale jednak się zdarza.

Dzisiejszy post nie dotyczy - wbrew pozorom - mojego życia uczuciowego.
Po namyśle, sprostuję.
Dzisiejszy post nie dotyczy uczuć żywionych przeze mnie do jakichkolwiek animate objects.
Jak najbardziej dotyczy jednak mojej urban love story , która, jak każda słynna love story, zaczęła się od pierwszego spojrzenia...(z samolotu). A potem tylko się wzmogła.

Nie wiem czy to te masy śniegu (jakby wszędzie wzdłuż ulic poustawiane były gigantyczne, równo obcięte śnieżarką (czy istnieje takie słowo jak śnieżarka?) kawałki tortu bezowego (one of my absolute favourites, btw)), czy ludzie ubrani wreszcie odpowiednio do pogody (w Osace panny noszą futrzane buty we wrześniu, kiedy jest 30 stopni, ale nie zimą, co z niewytłumaczalnych powodów drażni mnie niemiłosiernie, chyba jestem uczulona na głupotę albo coś w tym rodzaju), czy po prostu długo wyczekiwany Festiwal Śniegu (mała dygresja na temat: na swoim pierwszym roku na japonistyce moje pierwsze wypracowanie po japońsku nosiło tytuł: "Miejsce w Japonii, do którego chciałabym pojechać"; opisywałam w nim Hokkaido, argumentując bardzo logicznie: 1) bo chciałabym zobaczyć Festiwal Śniegu, 2) bo na Hokkaido nie ma karaluchów, 3) bo je się tam normalne rzeczy (ziemniaki))...Tak czy siak, Sapporo urzekło mnie od pierwszego wejrzenia (tak jak kiedyś Kobe, której to innej japońskiej miłości jestem wierna do dzisiaj:)) i właśnie o tym chciałam dzisiaj napisać. A jutro jadę zwiedzać skocznię małyszową i muzeum sportów zimowych.

Dla wszystkich, którzy chcieliby zobaczyć Festiwal Śniegu (albo Sapporo), mała badge w prezencie:


62 Festiwal Śniegu (and believe me, nawet w Warszawie nie widziałam nigdy w mieście TYLE śniegu co dzisiaj w Sapporo, tu się dosłownie chodzi w tunelach ze śniegu)


Nie za dużo mnie widać, bo mi czapka spadła na oczy, ale widać, że się szczerze szczerzę :)))