środa, 16 grudnia 2009

12月16日 czyli wpis dla jednej z Trzech Wielkich Komentatorek z okazji urodzin - Karolka, this one's for you...




"Then there's the school of thought that says the family you're born into is simply a starting point. They feed you, and clothe you, and take care of you until you're ready to go out into the world and find your tribe." (Grey's, of course! My everlasting source of wisdom;))

Walizka wyciągnięta, rachunki popłacone, wielkie gotowanie z Japończykami odhaczone (oj, działo się, działo, ale to może poopowiadam na żywo), zajęć już jutro nie mam, więc tylko czas na pakowanie, wypisywanie kartek świątecznych dla kilku znajomych Japończyków i psychiczne szykowanie się na czwartą z kolei podróż Azja-Europa, która tym razem potrwa około 21 godzin (od wyjścia z domu do momentu dotarcia do Warszawy)...

Pakując walizki i porządkując rzeczy w mieszkaniu przed wyjazdem myślami jestem jeszcze i tu i już tam, a bardzo dużo myśli biegnie ku rodzinie i przyjaciołom, tutejszym, z którymi się jutro żegnam przed wyjazdem (którzy w miarę upływu naszych "japońskich" miesięcy stali się moją tutejszą rodziną) i tym, na spotkania z którymi niecierpliwie czekam...

Mam ogromne szczęście, że spotkałam w życiu ludzi, którzy nauczyli mnie, jak wielką wartością jest przyjaźń i jak - z czasem - przyjaciele stają się rodziną, owym "tribe" właśnie. Karolka, jesteś pośród tych osób osobą bardzo szczególną, o sercu tak wielkim, że trudno to sobie nawet wyobrazić. Jesteś kimś, kto mnie nauczył, że o przyjaciół walczy się, jak o rodzinę, że zawsze stoi się za nimi murem, że się przy nich jest, niezmiennie. Mam nadzieję, że chociaż w 1/5 potrafię być dla Ciebie tak dobrą przyjaciółką, jaką Ty jesteś dla mnie już od ośmiu lat:) Dzisiaj, z okazji Twoich urodzin, chciałam Ci - tak pół-prywatnie, a pół-publicznie, podziękować za to, że jesteś i za to jaka jesteś. Bo jesteś pięknym człowiekiem i najwspanialszą przyjaciółką!

Wszystkiego najlepszego, Kochanie...

piątek, 11 grudnia 2009

12月11日 czyli o japońskiej poczcie i zbliżających się Świętach...

Dzisiaj będzie krótko i śmiesznie - mam nadzieję (w ramach próby odstresowania się przed jutrzejszym Wielkim Polsko-Japońskim Gotowaniem, wspominałam, że jutro uczę około 30-tu Japończyków robić barszcz, makowiec i pierogi z kapustą i grzybami?nie?no to właśnie wspominam i dodam, że nigdy więcej nie będę robić makowca bez maszynki do maku!bardzo, ale to bardzo głupi pomysł!). Jedno z małych wydarzeń dnia dzisiejszego zainspirowało mnie do tego, żeby napisać o tym, dlaczego kocham japońską pocztę (czyt.: już dawno odkryłam, że kocham to, co mnie doprowadza do szału...)

A że muszę się szybko wziąć do roboty (namoczyć grzyby, etc.) będzie bardzo konkretnie, bo w punktach. A więc w punktach moja miłość do japońskiej poczty objawia się wtedy kiedy...

1. Dostarcza ona zamówione produkty następnego dnia po zakupie, pytając się jeszcze o najdogodniejszą porę dostawy, żadne awiza i takie tam, wszystko przychodzi do domu, o godzinie i minucie właściwie jaką sobie kto zażyczy... Myślę, że to już by wystarczyło, żeby kochać japońską pocztą, ale kocham ją także wtedy, kiedy...

2. Pan w pocztowym banku, do którego przynależę uprzejmie informuje mnie, że nie mogę robić przelewów dopóki nie "odsiedzę" swoich sześciu miesiący w Japonii (kwiecień 2009)

3. Pani w pocztowym banku (znająca doskonale mój przychód miesięczny) namawia mnie na wyrobienie sobie karty kredytowej, wypełniam z nią więc papiery przez około 20 minut, potem czekam miesiąc aż skończy się pocztowe "śledztwo" w sprawie moich finansów, a na koniec pan w tymże samym pocztowym banku przeprasza mnie najmocniej i mówi, że niestety, bank odmówił przyznania mi karty VISA i że on się bardzo poleca na przyszłość, gdyby stan moich finansów uległ zmianie. (listopad 2009, stan finansów nie ulegnie zmianie, ponoć od przyszłego roku chcą nam jeszcze raz obciąć stypendium)

4. Pani w pocztowym banku każe mi wypełniać masę papierów, żebym mogła wreszcie po 8 miesiącach mieszkania w Japonii robić przelewy, dziękuje mi 5 razy za ich wypełnienie....po czym po miesiącu okazuje się, że przelewów dalej robić nie mogę, bo najwyraźniej zapomniała czegoś gdzieś wysłać (zrobiłam wówczas pierwszy raz chyba w Japonii groźną minę Gajdzina i zapytałam: "a KIEDY będę mogła?" co poskutkowało 30-minutowym postawieniem w stan gotowości wszystkich pracownikow poczty i zaowocowało możliwością robienia przelewów od zaraz. (listopad 2009)

5. Jest godzina po 19-tej, na kampusie jest bankomat, idę do niego i okazuje się, że nie mogę wypłacić pieniędzy bo japońskie bankomaty bynajmniej nie są czynne 24h na dobę (kwiecień, maj, czerwiec, lipiec, itd....2009, ten fakt do dziś nie przestaje mnie fascynować). To samo powtarza się w sobotę po godzinie 16. W Japonii, my dear friends, pieniądze nie są bowiem całodobowe, całodobowe są automty z napojami, ot co. I sklepy spożywcze. Pieniądze bywają całodobowe (ale wtedy już z prowizją!).

6. Dostaję paczkę i próbuję za nią zapłacić pracownikowi poczty, on jednak pieniędzy nie przyjmuje a zamiast tego dostaje mega niezrozumiałe japońskie maile tłumaczące mi w jaki sposób mogę zapłacić za paczkę, z ktorych to wyjaśnień nie rozumiem nic poza tytułem maila (wezwanie do zapłaty). No przecież chciałam zapłacić, prawda???? To on nie chciał wziąć ode mnie pieniędzy! (grudzień 2009, a dokładnie dziś koło godziny 17)

7. Próbuję zapłacić rachunek na poczcie i dowiaduję się, że o godz. 16.45 poczta jest już zamknięta (że co? październik 2009)

Przykłady można mnożyć, grunt, że japońska poczta plus japoński bank pocztowy są nieustannym źródłem moich bardzo żywych emocji...

Drugim źródłem moich emocji są ostatnimi czasy Święta i przylot do Polski, bo chyba zaczynam mieć już klasyczną, łatworozpoznawalną Reisefieber (i tak odczuwam pewien progres, w lipcu Reisefieber miałam na trzy tygodnie przed przylotem), w każdym razie trudno mi się skoncentrować na tu i teraz...Tęsknie też zwłaszcza za polskim adwentem (w tę niedzielę znów chyba nie uda mi się tu dotrzeć do Kościoła, bo starsza pani Japonka zaprosiła mnie i Kubę na obiad, co znaczy ni mniej ni więcej tylko "Przyjadę po Was o 10 rano:), za takim duchowym przeżyciem tych Świąt, bo w Japonii święta sprowadzają się do misternie zrobionego, przypominającego kolorową bombkę ciasta dużą ilością czekolady i bitej śmietany z napisem "Merry Christmas". To chyba jedyna tradycja wigilijna, jaką tu póki co widać na ulicach. Noworocznych tradycji jest trochę więcej, ale jeśli chodzi o Święta to poza tym, że angielskie kolędy grane są w każdym sklepiej od dwóch miesięcy....Poza tym nic szczególnego tu się ze Świętami nie wiąże, nie licząc Christmas Donuts w Mr. Donut-cie, ale tego nie wliczam.

Wszyscy pewnie zajęci przygotowaniami do Świąt, więc nie wiem, czy ktoś tu przez tydzień zajrzy, no ale jak zajrzy i się ucieszy to niech da znać, ja też się wtedy ucieszę...

wtorek, 1 grudnia 2009

12月1日 czyli po ciężkiej pracy nadszedł czas odpoczynku...

Naprawdę chciałabym napisać barwny wpis o wydarzeniach ostatniego tygodnia, bo działo się tyle, że dziś cały dzień odpoczywałam (bo w tym tygodniu wyjątkowo nawet w sobotę i niedzielę "pracowałam" sprzedając pierniki), regenerując swoje zasoby energii. Ale chyba ich jeszcze nie zregenerowałam do bardzo błyskotliwego poziomu, więc w oczekiwaniu na jakiś ciekawszy wpis, małe foto story (bo ja jak czekam na Grey's to lubię sobie chociaż trailer nowego odcinka obejrzeć, plus, Zagat, dziękuję za Twoje zdjęcia z Tajlandii, strasznie mnie ucieszyły!!!)...
Mam nadzieję, że Wam się spodoba...

Temat pierwszy, czyli ile osób potrzeba, żeby w jeden dzień upiec, udekorować i popakować 600 pierników?







Grupa obacianów do zadań specjalnych plus jeden Siri Lańczyk, który od 10 lat mieszka w Japonii i dołączył był do grupy obacianów jako taki wolontariusz. Teraz obaciany chcą, żebym ja przystąpiła do stowarzyszenia...Muszę się poważnie namyślić, bo wszystkie japońskie kluby i kółka zainteresowań to dość poważna sprawa i poważne zobowiązanie (żeby było śmieszniej ja nie żartuje, babcie mają swoje mityngi conajmniej raz na miesiąc i trzeba w nich uczestniczyć, jak również w większości organizowanych eventów; z drugiej strony, babcie doceniły moje zaangażowanie i upiekły mi prawdziwy, zbliżony smakiem do polskiego, chleb w podziękowaniu za piernikową pracę, obdarowując także wieloma produktami mniej lub bardziej nadającymi się do spożycia;)




Temat drugi czyli japońska szkoła i prezentacja dla dzieci - to chyba temat najciekawszy, zdjęć mam bardzo mało, ale kolega obiecał mi wysłać swoje, więc jak wyśle, to uaktualnię, bo to było naprawdę coś...Ośmioletnie Japończyki są fenomenalne! Na zdjęciu poniżej "polowy szpital" czyli ośmiolatki same serwują sobie jedzenie w klasie (używając fartuchów i maseczek bynajmniej nie tylko w okresie świńskiej grypy!!!!niesamowite, prawda?)



Temat trzeci, czyli główna japońska religia...W Japonii, jak być może wiele z Was wie, religii jest wiele, shinto, buddyzm, wszystkie pokrewne, katolicy, protestanci, etc...Jednak niewiele osób wie, że tak naprawdę podstawową religią japończyków jest oddawanie czci wspaniałej japońskiej naturze w porach ku temu najbardziej sposobnych. I tak, w okresie momijów, czyli kwitnięcia klonów nie ma chyba Japończyka, który by się nie udał z pielgrzymką do jednego z najbardziej znanych "spots" momijowych...Tłumy tam takie jak w Polsce na Jasnej Górze w sierpniu - nie przesadzam!!!Zdjęcia mam więc z kilku wyludnionych kątów wokółświątynnych, bo w tych zaludnionych nie mogłam się nawet dopchać do drzew;)

Biedne gejsze, wszyscy turyści w Kioto polują na nie z aparatami fotograficznymi. Ciekawe jednak, że je tam naprawdę można tak ot, spotkać na ulicach przyświątynnych i przykawiarnianych...


Chociażby uciekające przed aparatami fotograficznymi...

A to seria zdjęć mojej ulubionej świątyni Kiyomizudera, czyli dokładnie tej o której jest mowa w opisie tegoż bloga (albo w jego pierwszym poście). Stąd właśnie skacze dama z parasolką, nieprzypadkowo więc upodobałam ją sobie, na nieszczęście, w porze klonów, upodobał ją sobie również 126 milionowy naród japoński i ciszy tam wczoraj nie znalazłam za bardzo, ciągle uciekając przed jakimiś wycieczkami...



Stąd właśnie skacze dama z parasolką...Ja się chyba jednak nie odważę na powtórzenie tego wyczynu...wystarczają mi moje (wy)skoki metaforyczne i życiowe...

Zdjęcia nie oddają prawdzie rzeczywistości, w rzeczywistości wygląda to dużo piękniej...Takiej czerwieni jeszcze nigdzie nie widziałam...



A to zdjęcia udowadnia, że Japończycy mają bardzo dobre aparaty, niekoniecznie zaś zdolności fotograficzne. Dwukrotnie poprosiłam kogoś, żeby mi zrobił zdjęcie, a że za mną była kolejka do zdjęcia w tym konkretnym miejscu, nie mogłam już poprosić po raz trzeci, obydwa zaś wyszły poruszone....Stąd mój wniosek, że Japończycy, wbrew powszechnej opinii, nie są mistrzami fotografii, oni po prostu kupują takie dobre i drogie aparaty, że nie muszą się uczyć, jak robić nieporuszone zdjęcie bez flesza!!!

I to by było na tyle...Wiem, że fotostory to nie to samo co opowieści, ale na opowieści na żywo przyjdzie już czas bardzo niedługo, więc obiecuję wtedy nadrobić za wszelkie ewentualne niedosyty!

Całuję mocno, z grudniowej, ale wciąż jesiennej Japonii (zresztą z tego co widzę w Polsce też jeszcze ładna pogoda!!)...Myślę o Was bardzo, bardzo ciepło, o waszych radościach, ale i troskach i mam nadzieję, że już niedługo będziemy mogli być dla siebie - chociaż przez chwilkę w tym samym miejscu - ucieszyć się z tego, co radosne, a w innych rzeczach się razem powspierać.

poniedziałek, 23 listopada 2009

11月24日czyli jak się na meczach siatkówki bawi 10 tysięcy Japończyków i jedna Polka...

Wpis dedykowany ( w kolejności...)

1. Mojemu Tacie (bo to, że wiem cokolwiek o siatkówce zawdzięczam właśnie jemu:)

2. Mojej siostrze Asi (bo na arenie brakowało mi jej najbardziej na świecie, nie ma bowiem lepszego od niej towarzystwa na jakimkolwiek wydarzeniu sportowym!!!!!!)

3. Krzysiowi (bo obiecałam, plus do dziś pamiętam, jak się do mnie spóźniłeś tak ze dwie godziny bo w tv leciała siatka:D zobaczymy, może ten komentarz wreszcie Cię skłoni do wyjścia z
grupy cichych czytelników;)

[pisałam to w hotelu "biznesowym" w Nagoi, jak się szumnie nazywał ten przybytek, 22.11 wieczorem]

Skończyłam właśnie swoje "baito" w Nagoi, a że dostarczyło mi ono wiele sportowej i nie tylko radości śpieszę donieść, że wszystkie stereotypy o Japonii, od których pęka wszelka pseudo-antropologiczna literatura są przepięknie i zaskakująco prawdziwe. Japończycy są w istocie najbardziej posłusznym i podatnym na wszelkie ideologie narodem na świecie co najlepiej - jak zobaczyłam na własne oczy - widać na masowych imprezach sportowych. Nie wspominając już o tym, że żaden inny naród nie ma tak wyrobionego instynktu stadnego, jeśli chodzi o wykupywanie wszelkich pamiątek imprezowych oraz - uwaga! - przyrządów do efektywnego dopingowania.

Na czym polega efektywne dopingowanie? Zacofana w tym względzie Europa myśli oczywiście, że na gwizdach, oklaskach i pieśniach zagrzewających do boju. Ameryka Południowa, że na bębnak, rytmach samby i gromkich pokrzykach. A Japonia? Japonia, kraj zupełnie bezpodstawnie oskarżany wciąż od nowa o brak kreatywności i innowacyjności, wymyśliła nadmuchiwane rękawy do głośnego oklaskiwania. Po nadmuchaniu, rękawy, kiedy je się uderzy o siebie, stają się przyrządem skutecznie ogłuszającym i pacyfikującym siedzącego opodal i nie używającego cudnych rękawów Gajdzina (tudzież Gajdzinki). Powiem więce, 8 tysięcy Japończyków używjących naraz tych magicznych rękawów i krzyczących "Retsu goo Nippon" (w tłumaczeniu: Let's go Nippon) sprawiło, że po raz pierwszy zrozumiałam, że Amerykanie w Pearl Harbour naprawdę mieli się czego bać...

Małe preview tegoż zjawiska...(na żywo duuuużo, dużo głośniejsze, zapewniam!)

http://www.youtube.com/watch?v=2YJt-BW32mo


A jeśli dorzucimy do tego instruktażowość dopingu "a la japonaise" to już w ogóle...

Instruktażowość dopingu istnieje zapewne na wszystkich imprezach sportowych, śmiem jednak twierdzić, że nigdzie nie wygląda on tak, jak tutaj (prove me wrong, will you?). Jest on przygotowany bardzo skrupulatnie, a zaczyna się od tego (żeby było prosto nauczyć się raguł gry, proste warunkowanie a la pies Pawłowa), że na boisko do siatkówki wypływa ogromna maskotka - Groszek a prowadzący imprezę wydaje jej komendy w stylu: "Podnieś prawą rękę." "Dobrze." "A teraz lewą." "Pięknie." "A teraz obie." "A teraz podnieś lewą, nie podnosząc prawej." Po każdej zaś komendzie zachęca obecnych na arenie kilka tysięcy Japończyków do oklasków dla maskotki - Groszka. Rozumiem, żeby na jakiejś masowej imprezie dla dzieci wszyscy bili brawo maskotce, ale ku mojemu zdziwieniu klaszczą wszyscy dorośli Japończycy bez wyjątku i tylko ja nie...Potem jeszcze taka mała i bardzo oryginalnej urody Japonka (zamiast brwi ma taki ciekawy makijaż....) uczy z ekranu wszystkich kibiców, jak należy udarzać rękawem o rękaw i krzyczeć: "Do boju Japonia!", "Imoto" (jej przezwisko), jak również "Słodka!" (kawaii...odpowiednik "cute", powiedzmy...). W trakcie meczów nie dziwi już zatem, że kiedy jakiś zespół bez kibicującej mu publiczności zdobywa punkt, to Japońska publiczność, na prośbę prowadzącego "wielkie oklaski dla..." bije brawo, że aż huczy, chociaż przed chwilą gwizdała tej samej drużynie (jeśli np. jest to mecz z drużyną Japońską). Dawno nie byłam na wielkiej imprezie sportowej w Polsce, ale coś mi się wydaje, że u nas chyba rządzą inne reguły, a doping nie jest aż tak skoordynowany...Ale może się mylę...?

Z drugiej strony, może to i lepiej. Jakoś nikomu się nie marzy powtórka z Pearl Harbour, a muszę przyznać, że jest coś zadziwiającego, ale i lekko niepokojącego w tych tłumach Japończyków pokrzykujących w rytm komend wydawanych przez mikrofon. Jakoś ma się wrażenie, że jaka komenda by to nie była, posłuchają. Tak samo jak słuchają, jak się ich prosi, żeby się nie pchali, tylko wchodzili na arenę w dwóch równych rzędach...Niebywałe!

Ostatni mecz, na jakim byłam Japonia sromotnie przegrała z Kubą. Na widowni było około 10 tysięcy osób...a ja sobie siedziałam jak najdalej od tych pokrzykujących i klaszczących Japończyków (czyli tak pół metra dalej) i konwersowałam przez dwie godziny z japońskim bukmacherem na tematy przeróżne (na tym polegało moja praca, relacjonowałam mu mecz punkt po punkcie, w przerwach i timeoutach gadaliśmy sobie zaś np. na temat jedzenia;). Najmilej mi się zrobiło, jak się zdziwił i mówi: "Ale Ty się znasz na siatkówce lepiej niż ja!?!"

Cóż począć? Jak się wychowało w takiej rodzinie, jak moja, trudno się nie znać...(Mój szwagier może coś rzec na ten temat, bo ze zdjęć wysłanych mi ostatnio przez moją siostrę wynika, że został on zaciągnięty na zwiedzanie stadionu FC Barcelona podczas krótkiego urlopu w Hiszpanii). Zresztą, poza palantem, siatkówka to był mój ulubiony sport na lekcjach wu-efu.

I tym, jakże nostalgicznym akcentem, zakończę pierwszą część opowieści z cyklu "(w Japonii) żadnej pracy dorywczej się nie boję"....=D

Na deser, parę zdjęć z meczu Brazylia-Polska...




Chciałam sobie zrobić zdjęcie z tą grupką, ale - niestety - wtedy akurat byłam "w pracy"...:((

I po sromotnej przegranej (na pewno wina różnicy czasu:D)....

A, mała uwaga na koniec, cykl będzie kontunuowany tylko wtedy, jak się doczeka przyzwoitej ilości komentarzy...;) Bo jakoś tak ostatnio było mi smutno, że ich tak mało...>_<

niedziela, 15 listopada 2009

11月15日 czyli I reminded myself why I love Osaka...(and Warsaw, and Paris, and every other big city!!!!!!!!!!)

Ten weekend (ostatni przed rajdem moich "bajto" [BTW, czy to czasem nie pochodzi z niem. Arbeit?]) upłynął mi pod znakiem wizyt i przypomnienia sobie, dlaczego właściwie dobrze jest mieszkać w mieścinie koło mieściny koło Osaki:)))

Odwiedził mnie Piotrek (narzeczony Mai, kto był na mojej imprezie pożegnalnej będzie wiedział kto zacz:), przebywający na placówce firmowej w Korei (no bo dwumiesięczna to chyba nie delegacja...?a może...), tak więc poza wspaniałą okazją spotkania i rozmów, mieliśmy także sporą dawkę zwiedzania i cieszenia się Osaką, co - prawdę powiedziawszy - pozwoliło mi przypomnieć sobie, dlaczego lubię mieszkać w Kansai (region), a konkretnie blisko Osaki...To miasto...które idealnie reprezantuje Japonię pod tym względem, że nie da się go opisać. Jego brzydoty, a jednocześnie piękna, jego mieszanki wszystkiego ze wszystkim, kiczu, blond Japończyków, dobrego jedzenia, głośności (nie byłam w głośniejszym - od ludzi, nie samochodów - mieście!!!), natłoku knajp, afiszy, reklam, banerów, etc. Wreszcie...jego ROZMIARU......

Nie wiem, czy Manhatann robi większe wrażenie, zapewne jest dużo bardziej zorganizowany, a budynki mniej pomieszane stylistycznie, Osaka widziana z 173 metra robi wrażenie, jakby stwarzając ją, Bóg powiedział: "A teraz z chaosu powstaną wieżowce, mniejsze i większe betonowe stwory, bez żadnego planu organizacyjnego czy architektonicznego, każdy, gdzie mu się podoba". Zdjęcia (autorstwa Piotrka) dobrze oddają tę nieskrępowaną żadnym pomysłem a la rzymski układ ulic, chociażby, betonową, acz urokliwą dżunglę...
Ciekawa jestem, czy na czytających i zaglądających tu zrobi wrażenie, ja mogę powiedzieć tylko tyle, że na 40 piętro Umeda Sky Building wybrałam się po raz pierwszy i było to niezapomniane przeżycie, uroczyście obiecuję, że zabiorę tu każdego, kto do mnie przyjedzie, więc....zapisy czas zacząć:)))
Co by nie powiedzieć, jestem dzieckiem miejskim...Dzieckiem DUŻYCH miast. WIELKICH miast. Po ośmiu miesiącach (tuż tuż:) mieszkania wśród gór i pól utwierdzam się, niestety, w tym przekonaniu. Pokochałam moje (karczowane właśnie namiętnie na poczet przyszłych osiedli) górki, pochyłe trasy spacerowe, rolników na polach ryżowych, świeże, górskie powietrze....Ale jeśli dwa razy w miesiącu nie pojadę do miasta to zaczynam chorować...
Naprawdę...Czuję, że się robię po prostu coraz smutniejsza i coraz bardziej bez życia, wsiadam wtedy do pociągu i mknę do Osaki albo bliższej mieściny - naszej atrapy wielkiego miasta - Senri Chuo - a tam ledwie wyjdę z dworca czuję przypływ nowych sił, a nozdrza mi wesoło drgają, nie od zapachu spalin, ale właśnie od tego natłoku ludzi, ulic, od wysokości budynków, miejskich świateł nocnych, różnorodności logo kawiarnii (w Japonii wszytskie podrabiają logo Starbucksa;), etc...Naprawdę...Kto podziela moją miłość do dużych miast, rozumie bez żadnych wyjaśnień, tak sobie myślę. Kinguś, pamiętam, jak zawsze mówiłaś, że Twoja Mama byłaby najszczęśliwsza mieszkając w Pałacu Kultury...Ach, jak ja to dobrze rozumiem...Jak nie można w Pałacu, to chociaż z widokiem na Pałac i wieżowce;) Niestety, z mojej wsi, Osaki nie widać:( Dlatego dobrze od czasu do czasu wybrać się do tego szalonego miasta (naprawdę.....NIGDZIE na świecie ludzie nie ubierają się tak, jak tutaj, w zasadzie częściej są przebrani niż ubrani, można spotkać tu na ulicy kobiety/mężczyzn "przebranych" kolejno za klauna, lolitę, baletnicę z różową tuniką, prostytutkę, dandysa, itd...itp...), powdychać trochę tego szaleństwa i wrócić do siebie zmęczonym, acz szczęśliwym. My "I belong to big cities" smile widać
na zdjęciu obok:P
Może kiedyś mi się odmieni, może kiedyś przestanę "podbijać" wielkie miasta i osiądę gdzieś w Beskidzie z moją chmarę owczarków niemieckich...Póki co, jednak, chyba jednak się jeszcze trochę po tych dużych miastach powłóczę...
Co prawda, jak wszystkim opowiadam, jestem - według określenia mojej rodziny - raczej nieobliczalna niż nieprzewidywalna:))), więc jeszcze wszystko przed Wami...Jak przyjechałam do Japonii to postanowiłam, że do końca roku muszę się zdecydować, czy zostaję tu na doktorat czy nie. W istocie, byłoby to wskazane, moja promotor, jak chce mnie doprowadzić do szału, to się mnie pyta co tydzień, czy się już zdecydowałam, czy nie....A ja dobijam właśnie do ósmego miesiąca mojego pobytu w Japonii i..."ciągle sobie zadaję pytanie, czy to jest przyjaźń, czy to jest kochanie...?"...Tadada dadadadadadada....dadadadadaaa
Tak czy siak, ten weekend sprawił, że po różnych kryzysach październikowych (kiedy już właściwie skreśliłam perspektywę doktoratu), znów patrzę na Japonię łaskawym i życzliwym okiem...Bo czasem wydaje się ona bardziej niezamieszkiwalna i bardziej obca niż Mars i Pluton razem wzięte, a czasem....A czasem jest po prostu fascynująca. I betonowo piękna.

cdn....(co nie znaczy, że macie nie komentować:)

poniedziałek, 2 listopada 2009

11月3日 czyli ile dziwnych rzeczy może się zdarzyć w listopadzie...

...ale najpierw małe photo story z ostatniego tygodnia....dwóch, może...



Początek klonowej jesienii na mojej ulubionej spacerowej drodze z Kita-Senri (50 minut w jedną stronę;)


droga do mojego mieszkania widziana od strony kolejowej....



zachód słońca widziany z balkonu mojego mieszkania...


Liv i Por czyli "Goście, goście ileśtam"




Puste, japońskie lodowisko (bo na dworze 20 stopni:) ....poezja!!!!



Ja i Jana na łyżwach w ten weekend (z 15-osobową ekipą Bułgarów, którzy wszak się na zdjęcie nie załapali)



Tajska kolacja, czyli jemy o 23, ale chyba dlatego jeden z najlepszych posiłków, jakie jadłam!!!!




Coś tam, coś tam z bazylią, jak nazwał to zdjęcie Kuba, tak czy siak, pyszne było (a jakie ostre!!!!!)



Tajska ekipa plus jedna Europejka...('Faran' - po Tajsku znaczy to guawa-owoc i 'biały człowiek')

To w ramach update-u zdjęciowego. A w ramach nowego miesiąca, który dobrze zacząć pisaniem maili, postów, etc. mała agenda na ten miesiąc, bo zapowiada się o tyleż ciekawie, co dość szalenie...Szkoła się zaczęła, zajęcia lepsze albo gorsze, ale generalnie jakoś mam kryzys wiecznego studiowania na japonistyce, w związku z tym postanowiłam ostatnio pozajmować się czym innym. A raczej przedziwny zbieg okoliczności sprawił, że dostałam trzy propozycje czasowej pracy, wszystkie prawie na listopad. Jak już mówiłam, gajdzinowi w Japonii zarobić nie tak trudno...Wystarczy czasem, że jest taką "atrakcją" przeróżnych spotkań.
Po tym jak w lipcu piekłam mazurki na prezentacje o Polsce, którą robiła Renia zainteresowało się mną "kółko japońskich obacianów" (to samo, o którym była już mowa) i zostałam poproszona o upieczenie ok 300 pierników na jakiś charytatywny event. To będzie pod koniec listopada. Odezwali się też do mnie Ci sami ludzie od prezentacji "trudów i znojów życia gajdzina w Japonii", w której brałam udział na początku września. Oni z kolei zlecili mi przygotowanie prezentacji o Polsce dla małych Japończyków (dzieci z podstawówki). Prezentacja ma być interaktywna, bo mam ich między innymi nauczyć jakiegoś tańca albo piosenki po polsku...Zapowiada się wesoło. Co jak co, ale japońskie dzieci są urocze...Dopiero później społeczeństwo się do nich dobiera! Last, but not the least, jadę do Nagoi komentować (po angielsku, nie po japońsku!) mecze międzynarodowego turnieju siatkówki (gra Polska złota reprezentacja:)))))), nie dla telewizji, of course not, dla firmy bukmacherskiej z Hiszpanii. Tak czy siak wesoło się zapowiada...Wszystkie te rzeczy przyszły do mnie jakoś same z siebie...Tak to jest w takim dziwnym kraju jak Japonia...Naprawdę....=D Trochę się stresuję, a trochę myślę, że będzie to dobra okazja popraktykować filozofię "otwierania się" na różne rzeczy i niespodziewane wydarzenia w życiu. Co z tego wszystko wyniknęło na pewno napiszę, a w międzyczasie....miłego początku listopada dla wszystkich tu zaglądających!!! Moc uścisków z wyjątkowo (sic!) dziś zimnej Japonii (teraz na dworze 11 stopni)!!!!
A przedwczoraj jeszcze chodziłam w sandałach!
No ale pojutrze znów ma być 20 stopni...:)

środa, 28 października 2009

10月29日 czyli o tym co potrafi japońska toaleta....(najlepiej to potrafi się zepsuć, ot co!)

Jakoś - ku mojemu rozczarowaniu - mój ostatni wpis nie doczekał się entuzjastycznego przyjęcia (Krzysiu, Goś, Aniu - za Waszą reakcję w postaci maili baaaardzo dziękuję:), więc postanowiłam wrócić do opisywania japońskiej fenomenologii, bo chyba jest ona - z perspektywy czytających - ciekawsza (prove me wrong:P ).

Odkąd wyprowadziłam się z akademika przeżyłam szereg drobnych, mrożących krew w żyłach spotkań z panami od: gazu, światła, elektryczności, internetu, abonamentu radiotelewizyjnego, etc...Już wcześniej obiecywałam sobie, że coś na ten temat muszę napisać, ale szalę przeważył Pan od Toalet, z którym musiałam spotkać się dwa dni temu...Więc po kolei...
W pierwszych tygodniach po przeprowadzce nawiedzali mnie Ci wszyscy panowie o różnych porach dnia i nocy (no bo kto przychodzi po abonament o godzinie 20.00!?!?), a dzięki ich wizytom umocniły się niektóre z moich dotychczasowych przekonań na temat Wielkiej, Nieskażonej Zepsutym Zachodem i Niezwyciężonej Kultury Japońskiej (która, jak mnie wczoraj oświecił Kuba pochodzi wcale nie tylko od Chińczyków, ale jeszcze bardziej od Koreańczyków, do czego Japończycy się oczywiście nie przyznają...nieładnie, oj, nieładnie...). Głównie chodzi o dwa przekonania, dotyczące....

1) Japońskiej (nie)bezpośredniości...

Otóż, jak miałam się okazję przekonać już kilkakrotnie, Japończycy wcale nie są tacy niebezpośredni, jak się zawsze wydaje, nie w każdej sytuacji owijają wszystko w bawełnę i nie potrafią nic powiedzieć wprost. Far from being like that, indeed...Są bardzo niebezpośredni lub bardzo bezpośredni, chyba w zależności od tego, co im bardziej pasuje. Jeśli muszą odmawiać albo coś im nie jest po drodze, będą oczywiście wykręcać się pośrednio japońskimi półsłówkami, które i tak każdy obcokrajowiec, ktory mieszka tu choćby miesiąc zrozumie jako "nie i już", ale kiedy im po drodze, potrafią być tak bezpośredni, że aż szczęka opada. Bo np. pan od internetu, który mnie namierzył gdzieś w okolicach rannych parę tygodni temu, wprosił mi się do przedpokoju, poprzedstawiał wszystkie walory superdrogiego internetu, a w międzyczasie stać go było na typową gadkę pt. "z jakiego kraju przyjechawszy zaszczyciłam Japonię swoją obecnością". Do tej gadki jestem przyzwyczajona, bo pyta o to każdy, potem następuje tradycyjne wypieranie się, że nie mówię dobrze po japońsku, potem z reguły rozmowa się ucina. Jakież było więc moje zdziwienie, kiedy rozmowa miast się wyczerpać w sposób naturalny skręciła w stronę pytania o to, czy zostawiłam w Polsce chłopaka...Udałam, że nie rozumiem, a ten dalej swoje....ja, chłopak, Polska...No więc mówię, nie, nikogo w Polsce nie zostawiłam. Na co on wypala : "No a jak się pani podobam...na chłopaka mogę być?" Tu już mnie zamurowywuje...Znowu udaje, że nie zrozumiałam, ale ten, cholera, wytrwały w swojej bezpośredniości, więc się wykręcam i mówię, że nie szukam obecnie chłopaka, etc...A ten niezrażony pyta ponownie, czy mi się podoba...Jakbym ja była tak bezpośrednia jak on to by usłyszał kilka przykrych słów, no bo nawet biorąc poprawkę na japoński typ męskiej urody ten pan do zbyt urodziwych nie należał. Ale że czasem jestem chyba bardziej japońska niż sami Japończycy, wykręcam się od odpowiedzi (i od internetu), na co zostaję pożegnana tekstem, że jakbym chciała się umówić to on zostawi swoją wizytówkę i numer telefonu w mojej skrzynce pocztowej...Całość tych japońskich zalotów trwała chyba z 15 minut, przerywana prezentowaniem mi osiągnięć japońskiego internetu światłowodowego czy jak mu tam...optycznofibrowego? Pojęcia nie mam. W każdym bądź razie, pan mi na pożegnanie mówi, że ładna jestem, a ja się zastanawiam, jakim cudem ten naród może być tak niekonsekwentny...?!? No bo jak to możliwe, żeby na ulicy rzadko było widać przytuloną parę (tacy są pseudokonserwatywni), ale za to poznaną gajdzinkę można zaprosić na kawę bez najmniejszego skrępowania czy mrugnięcia okiem, można również zadać wprost pytanie "masz chłopaka/dziewczynę" albo "czy to Twój chłopak?" nieznanej praktycznie osobie (co osobiście uważam za klasyczny przykład japońskiej niegrzeczności!!! dla nich to pytanie nie należy do kategorii prywatnych....też coś!). Pan od internetu nie był zresztą odosobniony, pan od gazu (o wiele sympatyczniejszy) też w trzecim zdaniu wyparował "ale pani jest ładna" czym mnie strasznie zestresował i skrępował, mimo że on akurat na tym poprzestał. No i właśnie...Skoro Japończycy są w stanie mnie zawstydzić swoją bezpośredniością, to czy coś z tą kulturą nie jest nie tak...?!??? Hmm...jest też druga opcja....może to ze mną....
Drugi przykład to historia na temat....


2) Sławetnej japońskiej (nie)grzeczności....

Ta historia też już trochę przedawniona, ale obiecywałam sobie, że muszę ją opowiedzieć. Otóż, oglądaliśmy kiedyś z Kubą wieczorem "six feet under" u mnie w mieszkaniu, a tu domofon i jakiś pan do mnie w sprawie abonamentu...Myślę sobie, kurczę, namierzyli mnie, bo podłączyłam dwa dni wcześniej telewizor dosłownie na dwie godziny może do takiej ichniejszej anteny. Wpuszczam pana, a w międzyczasie próbujemy z Kubą schować mój telewizor do szafy, co nam się nie bardzo udaje. Zamierzamy więc panu sprzedac historyjkę o tym, że telewizor owszem mam, ale zepsuty, więc abonamentu płacić nie zamierzam....No i na naszych płonnych nadziejach się skończyło, bo pan nam daje rachunek i prosi o pieniądze na abonament, my tłumaczymy, pan mówi "tak, tak, bardzo mi przykro, ale trzeba zapłacić", my znów się wykręcamy, pan "tak, tak, przykro mi naprawdę, ale trzeba zapłacić", my swoje, że zepsuty, a pan na to "to jak jutro pani wyrzuci i zadzwoni do nas, to za październik już pani nie będzie musiała płacić", my mówimy, że za wrzesień też nie chcemy płacić, bo ja w zasadzie we wrześniu przemieszkałam ledwie kilka dni i raz włączyłam ten telewizor, na co pan w stylu japońskim kłania się nam przepraszająco po raz dziesiąty, ale jego postawa mówi "jest mi naprawdę bardzo przykro (akurat!!!), ale pieniążki poproszę, bo inaczej sobie nie pójdę". Kapitulujemy, płacimy, pan się kłania jeszczę głębiej, żegna się z nami w drzwiach i mówi, że poleca nam się na przyszłość (w kwestii zapłaty, oczywiście...bo jakże inaczej), czyli po japońsku " yoroshiku onegaishimasu". Zamykam drzwi, a Kuba piorunuje mówiąc "jak ja go zaraz yoroshiknę, to popamięta, ten Kitano jeden! (tak się nazywał)", co mnie bardzo natenczas ubawiło, bo jest to idealne zilustrowanie frustracji gajdzina wywołanej właśnie ową sławetną japońską (nie)grzecznością....!!!

Przykład drugi, czyli Pan od Toalet...Otóż, nie pisałam jeszcze o mojej toalecie, która jest tak skomplikowana, że czasem boję się jej używać (ma tak ze dwadzieścia przycisków, ktore służą do tysiąca różnych funkcji, czasem się śmieje, że ona robi wszystko, tylko nie śpiewa....). Otóż, po pierwszych chwilach przerażenia, gdzie zabrało mi kilka dni domyślenie się co wcisnąć, żeby przestało mi podgrzewać deskę klozetową non-stop (rachunek za prad!!!!!) i takie tam, doszłam z nią do względnego porozumienia pod tytułem: "ja za dużo nie przyciskam, a ty się dobrze sprawujesz, jak zwykła, europejska toaleta, ok?" No i wszystko było dobrze aż do tego tygodnia, gdzie toaleta postanowiła zastrajkować i na nic się zdały jej 20 przycisków, ani moje własne próby naprawcze, koniec końców musiałam wezwać Pana od Toalet, żeby ją naprawił...Normalnie, powinien to naprawić właściciel domu, ale w kontrakcie sobie cwaniaki zastrzegli, że naprawa toalet nie wchodzi w skład pakietu naprawczego, za jaki co miesiąc płacę w ramach "opłat utrzymania". Pan od Toalet przyszedł zatem, ukląkł w moim przedpokoju, zaczął mi zawile tłumaczyć jakie problemy najczęściej występują z takim typem toalet (na logikę każdy sobie sam umie odpowiedzieć na to pytanie, prawda?), pyta się, czy jestem absolutnie pewna, że nic mi do niej nie wpadło, po czym bierze jakąś cieżką maszynerię i przystępuje do działania. Potem znowu klęka, tłumaczy mi, że cóż, takiej wielkości kulkę papieru toaletowego można spuszczać a takiej wielkości już nie, bo rury wąskie i w ogóle....ja wzdycham do nieba....pan klęcząc na podłodze podaje mi rachunki do podpisania, w ktorym to momencie blednę, bo ta naprawa kosztuje mnie tyle, co normalnie zakupy jedzeniowe na cały tydzień...zgrzytam zębami, a pan przyjmując pieniądze kłania się do podłogi w podziękowaniach (wciąż klęcząc), jakby conajmniej się modlił w meczecie, przeprasza za spóźnienie (jednominutowe) i poleca się dziesięć razy na przyszłość....A ja znów myślę sobie, czy oni nie mogliby czasem mniej się kłaniać, a trochę mniej kasować za tego typu przyjemności jak np. naprawa toalet? No bo doprawdy....tak rzadko mam jakiekolwiek korzyści z tego ich kłaniania się...
Ufff, ulżyłam sobie narzekając na Japónczyków (czyżby kryzys siódmego miesiąca..?)

Ale, ale, żeby nie było, wkrótce na pewno będę miała też powód, żeby z powrotem kochać Japonię miłością piękną i czystą, bo oto zbliża się pora "momidziów", czyli czas, kiedy wszędzie na drzewach króluje czerwień japońskiego klonu i Japonia naprawdę może się wówczas wydawać rajem na ziemi...Byłam już w Kioto sprawdzić, jak się kwestia klonów miewa, ale jeszcze trochę za wcześnie, jeszcze ciągle zielono, klony kwitną w listopadzie...Tak więc po zdjęcia klonów zajrzyjcie za parę tygodni:))) A tymczasem....fascynujące zdjęcie...


....mojej toalety (ta rączka z boku ma przyciski na powierzchni i jeszcze dziesięć innych w środku, co - nota bene - odkryłam dopiero w tym tygodniu...:)

A, i złośliwie zapowiadam, że o ile nie doczekam się jakiegoś odzewu w postaci komentarzy, zastrajkuję i w listopadzie będę tylko odpisywać na maile...:P

piątek, 23 października 2009

Introduction:
"We're friends, because she likes being embarassed. And I like to make her embarassed. (Jana)"


Wyrównaj do lewej10月23日 czyli opowieść o brazylijskiej księżniczce (w Japonii)...

(wpis na jesienną chandrę dla wszystkich, którzy mają jakieś jesienne i nie tylko smutki...mam nadzieję, że da radę chociaż wywołać mały uśmiech)

W ramach tego, że tęsknię za tymi, którzy opuścili wspaniałe, wielkie "miasto powiatowe" Minoh i pojechali studiować gdzie indziej (czyli w stronę cywilizacji, krótko rzecz ujmując), za akademikowym życiem towarzyskim, kwitnącym w naszej kuchni, oraz w związku z tym, że dotychczas nie pisałam dużo o Janie (nie, żeby była postacią drugoplanową, jest po prostu jedną z tych osób, którą najlepiej obejrzeć na żywo, inaczej można nie uwierzyć:D), chociaż przez ostatnie dwa miesiące stała się jedną z najbliższych mi tutaj osób, postanowiłam, że nadszedł czas, żeby opowiedzieć krótką historię o tym, jak zostałam pierwszą damą dworu pewnej brazylijskiej księżniczki...:) Poza tym lubię opowiadać o ludziach, których lubię (ha! tak samo opowiadam ludziom tutaj o tych, którzy ten wpis czytają, możecie być tego pewni;))).

Jana [Żana] ma 31 lat, jest Brazylijką, graphic designer z wykształcenia i z powołania i...sama w sobie jest zjawiskiem niezwykłym i fascynującym. Doszło do tego, że czasem rozmawiając z Kubą używamy terminu "janizm", który oznacza ni mniej ni więcej tylko filozofię życiową Jany. Taka jest bowiem powerful! Filozofia. I Jana też:)

Nie pamiętam, kiedy dokładnie, ale gdzieś w połowie naszego akademickiego życia zaczęłam tak ot, bez wyraźnej przyczyny, nazywać Janę księżniczką...Na początku był to taki żart, ale potem zorientowałam się, że pasuje to do niej jak ulał, co więcej zaczęli ją tak nazywać i inni, co dowodzi chyba trafności tego określenia. Some people are just born princess:)) No a później, w sposób równie naturalny, zostałam jej damą dworu, może w momencie, kiedy siedziałam z nią na sali operacyjnej podczas jej drugiej operacji w tutejszym szpitalu, może trochę później, tak czy siak, akademikowe koleżeństwo pomału zaczęło przeradzać się w przyjaźń...

Ale żeby nie było za bardzo patetycznie, kilka punktów z życiowej filozofii Jany (każdy może skorzystać, to naprawdę jedna z najdojrzalszych życiowo i emocjonalnie osób, jakie poznałam)...

Po pierwsze: be open!!!
Po drugie: be open!!!
Po trzecie: be open...!!!

Po czwarte: be honest.

I to by chyba było na tyle. Brzmi prosto? Hmm...No nie wiem, niech tak ktoś spróbuje być open we wszystkich dziedzinach i sytuacjach życiowych, to pogadamy...Bo bycie open oznacza nie tylko otwieranie się na ludzi, emocje, doświadczenia, niezależnie od ich natury (dobrej czy złej), przyjmowanie wszystkiego takim, jakim jest i akceptowanie ludzi, takimi jakimi są, ale też uzewnętrznianie swoich emocji, akceptowanie emocji innych ludzi, nieocenianie i nieosądzanie...W gruncie rzeczy wszystkie te rzeczy nie są tak proste, jakby się mogło wydawać i myślę, że fajnie jeśli są zawsze punktem docelowym...Bo dojść do niego cholernie trudno, przynajmniej zwykłym śmiertelnikom:)

Chyba znowu zrobiło się trochę gornolotnie...No nic, łyżka patetyzmu dziennie nie zaszkodzi:D
Na koniec mała porcja zdjęć, a dla chętnych film...


Ja i Jana, a w tle nasz akademik....

Ja, Jana i Edlira - bardzo sympatyczna Albanka

Ja i Jana na podłodze w "jadalni" naszego akademika

Kto ma ochotę zobaczyć Janę na żywo (opowiada na swoim blogu jak dostała paczkę ode mnie "na powrót do zdrowia", bo jej kłopoty zdrowotne ciągną się od dwóch miesięcy i końca nie widać...), ten może zajrzeć na jedną ze stron jej bloga...

http://ocaminhodeshikoku.blogspot.com/2009_10_01_archive.html

Dobrego weekendu, szczęśliwych urlopów i powrotów, kciuki na obronę (Peczyzerko, kick some ass!) i baaaaaaaaaaaaaaardzo, bardzo dużo ciepłych myśli dla mojej Młodszej Siostry...
A dobrego początku studiów dla Starszej:)))


środa, 14 października 2009

10月15日 czyli "nigdy nie myślałam, że..." po raz (no właśnie, który....?!???)

Pisałam o tym wielokrotnie...Jedna z moich kochanych współlokatorek zawsze mi dokuczała ("Nigdy nie mów nigdy, Adula, jeszcze zobaczysz...")...Somewhere deep inside wiedziałam przecież, że takie mówienie, czy myślenie się mści...Jakoś się tylko połowicznie mściło w Polsce, postanowiło za to się rozbuchać w Japonii...Nie umiem nawet wymienić rzeczy, które zrobiłam w Japonii, a o których kiedyś nigdy bym nie pomyślała, no albo po prostu I wouldn't see myself in the picture, no bo to w końcu nie chodzi o rzeczy z gatunku sex, drugs and rock&roll :P
Tyle ich było...Zabijanie karaluchów z zimną (prawie;) krawią, pójście na karaoke, śpiewanie przebojów z lat osiemdziesiątych na głos w japońskim autobusie (bo w nich się nawet komórek nie używa; to z Mauricio kiedyś tak śpiewaliśmy w drodze powrotnej przeboje z dzieciństwa:), modlenie się w buddyjskich świątyniach, a nawet w japońskim meczecie (po prawdzie łatwiej tam trafić niż do kościoła katolickiego!), jedzenie dziwnych rzeczy, a la pączek z curry czy słone mini-pączki z ośmiornicy - słynny przysmak Osaki (bleee...nie polecam, chyba, że ktoś lubi gryźć taką chrząstkową gumę...), tańczenie salsy, czy....pójście na reagge'owo-niewiadomojaki koncert MTV live, które to wydarzenie nastąpiło wczoraj....

Może ktoś z czytających wie, kto to Sean Paul...(to była największa gwiazda wieczoru, ten akurat chyba nie reagge...ale bo ja wiem;) Ja nie wiedziałam, na koncert poszłam, bo dostaliśmy darmowe bilety od znajomego Roberto (Roberto to zaprzyjaźniony z nami Meksykanin, nie wiem, czy gdzieś wcześniej się pojawił na zdjęciu, ale na pewno w opowieści o salsa klubie:)
Ogólnie wieczór był bardzo udany, nigdy, naprawdę nigdy, nie widziałam siebie próbującej się gibać w rytmie reagge, ale muszę powiedzieć, że było to fajne doświadczenie i bawiłam się lepiej, niż bym przypuszczała. Co jest chyba potwierdzeniem dwóch tez: pierwszej o tym, że każde doświadczenie jest pożyteczne i dobre, a drugiej, że nie ważne gdzie, ważne z kim:) No a towarzystwo, jak się śmiałam do Kuby, miałam doborowe - trzech przystojnych i inteligentnych mężczyzn:D

W tle widać plakat MTV live...Ponoć potem to pokazywali w japońskiej MTV, no ale nie wiem, czy się żeśmy załapali w kadr, chociaż Roberto i Kuba wysocy na tle Japończyków, więc się mogli wyróżniać....(poniżej: Roberto, Kuba, ja, Mauricio)




Na tym zdjęciu cała ekipa, wreszcie mogę pokazać, jak ubierają się Japonki, gdy na dworze 18 stopni (ruska czapka uszatka i mini spódniczka - kwintesencja japońskiej mody!!!!)

Na koncercie reagge opowieść się nie kończy, bo w tym tygodniu zaliczam same muzyczne imprezy, kto mnie zna (no a kto czyta, to raczej mnie zna:))) ten wie, że nie jest to aż tak typowe:))) Delikatnie rzecz ujmując. W poniedziałek był WIELKI KONCERT, czyli Beyonce live in Japan (a konkretnie live in Kobe). Ciekawa jestem, czy ktokolwiek z was lubi Beyonce, najbardziej chyba obstawiam Anulka, Ciebie...Do sobotniej muzyki jaką nam puszczałaś do sprzątania mieszkania bardzo mi ona pasuje:D No ale może się okaże, że ukrytych fanów Beyonce znam bardzo wielu, tylko że oni, tak jak i ja, dotychczas się nie ujawniali. Prawda jest taka, że sama z siebie nigdy bym się na ten koncert nie wybrała, ale Kuba szukał kogoś, kto by chciał pójść, a ja chciałam iść na jakiś koncert albo coś, bo cierpię w Japonii na brak wydarzeń pod tytułem kino, teatr, etc...Tak, żeby właśnie kupić bilety i gdzieś pójść, niekoniecznie na koncert muzyki klasycznej, bo o to tu najłatwiej akurat, jeśli chodzi o opcje rozrywkowe. Do kina Japończycy nie chodzą...nie dziwota, bo kino, nawet bilet studencki, kosztuje tak 50 PLN. Plus kin nie ma tak dużo jak w Europie, mam wrażenie, Japończycy wolą DVD. Miesiąc temu zakupiliśmy bilety, miała iść jeszcze z nami Jana, ale z jej ramieniem wciąż nie jest dobrze (strasznie jej się babrze ta rana, teraz znów w Wakayamie musi chodzić codziennie do szpitala...), tak więc koniec końców wybraliśmy się tylko we dwójkę. Było naprawdę super, zaczynam rozumieć, dlaczego ludzie lubią chodzić na koncerty, chociaż zawsze wydawało mi się to takie DZIWNE....(lepiej późno niż wcale, prawda?)

Przed wejściem do hali....Pamiątkowe zdjęcia, a co!


A to Beyonce podczas wykonywania jednej z moich ulubionych piosenek "Irreplaceable", kto nie zna, niech posłucha, rewelacyjna piosenka i tekst też!

Dla zainteresowanych, ostatnio zamieszczam sporo muzyki na facebooku, jakby ktoś chciał posłuchać albo pokomentować...Zaczęło się od jakiś takich gier z tutejszymi ludźmi pod tytułem "każdy wybiera jedną piosenkę" albo "piosenka przewodnia na dziś"...No i tak mi jakoś zostało, że się ostatnio muzycznie rozwijam:P Jak nigdy dotąd, chyba;)
Anyways, mam nadzieję, że post się doczeka jakiś komentarzy i odzewu, bo dużo osób mi ostatnio narzekało, że mało piszę, no więc po pracowitym poranku, spędzonym nad tym postem, liczę na feedback w postaci wszelakiej!

Jeszcze małe wstawki serialowo-prywatne...O ile szósty sezon Grey's mnie trochę rozczarowywuje po genialnym piątym (Goś, jeszcze raz dziękuję Ci za płytki!!!!), szósty sezon House'a zachwyca (odwrotnie niż piąty, którego oglądanie zarzuciłam w połowie serii)!!!
Maj, co sądzisz o pierwszym odcinku serii????? Kto jeszcze widział, niech skomentuje....dla mnie to było prawie jak illumination....
BTW, Maj, za genialny jak zwykle mail baaaardzo dziękuję, szykuję się od dwóch tygodni do odpisania równie obszernie i porządnie a tymczasem na forum gratuluję dostania się na studia doktoranckie!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! Ja właśnie wypełniam w Japonii jakieś papiery, żeby zostawić sobie furtkę i opcję zrobienia doktoratu tutaj, ale pojęcia nie mam jak to się skończy i jaką decyzję podejmę...
Piotrek, dziękuję za dodanie mnie do znajomych skypowych (a co Ty robisz w Korei? Nie mogłeś na jakieś szkolenie do Japonii zawitać??)
Jak jestem przy doktoratach: Kingulina!!!!!Nie pochwaliłaś się, ale Karola mi się pochwaliła za Ciebie!!!!!!!You rock, girl!!!! Napisz coś kiedyś, co???
Karolka, trzymam kciuki od rana za dzisiejszy egzamin!!!!!! Pamiętaj, dla mnie i tak jesteś wielka, ja do tego etapu w życiu nie dojdę, myślę....(kto inteligentny, będzie wiedział, o co chodzi;)
Zagat, baw się dobrze w Tajlandii, myślę dużo o Was i żałuję, że tak blisko, a nie wpadniecie z wizytą:(( Tylko dwie godziny samolotem...
Peczyzerko, Beyonce ma na mnie taki właśnie efekt jak nasze "ceremonie oskarów":D Pamiętam o Twoich sprawach i trzymam kciuki!!!!
Anulka (warszawska:), mam nadzieję, że się już czujesz trochę lepiej (potato salad, potato salad), do usłyszenia ponownie na skypie - to było takie fajne, jak za starych, dobrych czasów...
Anulka (paryska:) - A propos Twojej wiadomości...ano tak, dobrze mi w Japonii, ale wiesz...tęsknię często za Paryżem, naprawdę, mimo że jak tam byłam, to byłam raczej smutna...no ale coś w tym mieście i kraju jest, więc chyba jeszcze kiedyś tam wrócę:) ściskam Cię bardzo, bardzo mocno (i uwierz, szpitale japońskie funkcjonują czterysta razy gorzej niż francuskie, naprawdę, Jany przypadek mnie dużo nauczył w tej kwestii) !!!
Krzysiu, niezmiennie czekam na Twój pierwszy komentarz na blogu, zwłaszcza po Twoim ostatnim komenatrzu na facebooku:)))

Uściski dla wszystkich pozostałych, niewymienionych, co nie znaczy bynajmniej, że nie pamiętanych (albo Wy czytacie i się mobilizujecie, żeby wreszcie napisać maila, albo ja się mobilizuję, jedno z dwojga stwierdzeń jest zapewne prawdziwe:) i specjalne pozdrowienia dla pierwszego śniegu w Polsce...Tu jeszcze wciąż w dzień 22 stopnie, w nocy tylko zimno się zrobiło...

środa, 7 października 2009

10月7日 czyli o tym, że jednak mieszkam w Azji ;)

Czasami wydaje mi się, że nie mieszkam w Japonii, ani nawet w Azji...Codziennie rozmawiam po polsku z Kubą, rodzina przysyła mi polskie gazety, z Janą i Liv rozmawiam po angielsku, ostatnio złapałam się nawet na tym, że przez to, że przez ostatni miesiąc rozmawiałam głównie po angielsku, zaczęłam nawet w głowie sama ze sobą rozmawiać po angielsku:P Na zakupy udaje się raz na jakiś czas do Carrefoura i wtedy wszystko jest tak, jak ma być:) I tylko raz na jakiś czas, jak na zajęciach jestem jedyną białą, albo jak w autobusie nikt nie chce usiąść koło mnie, orientuję się, że coś jest nie tak...
No albo ktoś mi pisze, że zbliża się do nas jakiś tajfun i że są jakieś 24 godzinne ostrzeżenia i żeby napełnić wannę wodą, etc...Wtedy właśnie przypominam sobie, że jednak mieszkam w Azji, i że jak tutaj pada to naprawdę inaczej niż w Europie. Chyba w Osace nie będzie najgorzej, ale właśnie dzwoniłam do Jany, ponoć u niej, w Wakayamie naprawdę potężnie wieje i targa drzewami.
Ostatnio Kuba ma kryzys bycia w Japonii, denerwują go Japończycy i Japońskie zwyczaje...Miałam na blogu napisać, jak się ostatnio zdenerwował na pana, który do mnie przyszedł po abonament od telewizora, bo to wesołe było, ale ja z kolei mam ostatnio kryzys pisania...tak dlugo wisialo nade mna widmo pisania prezentacji, ze jakos nie udaje mi sie ostatnio odpisac na zadne maile, mimo ogromnej tesknoty i checi odpisania i opisania wielu rzeczy...Bardzo za to nieodpisywanie wszystkich przepraszam, zapewniam, ze nie wynika ono ani z braku pamieci ani tesknoty!!!! Jednoczesnie, mam niebywala potrzebe kontaktu bardziej bezposredniego i nawet udalo mi sie na kradzionym od sasiada internecie sprawdzic, czy dziala mi skype. DZIALA! Tak wiec, kto chetny...zapraszam..zalozylam nowe konto, wiec nie mam kontaktu do nikogo:( Moj nick skypowy : Dri_in_Minoh Gorzej tylko z roznica czasu w kwestii tych pogawedek:( No ale zobaczmy! Tymczasem, mimo tajfunu, ide spac:))))
oyasumi [dobranoc]!

czwartek, 24 września 2009

9月25日 czyli "nadejszła wiekopomna chwila"...albo "these were the days of my life in the dorm" /wpis nostalgiczny i patetyczny:/

Dziś wyprowadzam się z akademika, tak ostatecznie, bo tak po trochu to wyprowadziłam się mniej więcej tydzień temu, a w każdym razie zaczęłam się wyprowadzać mniej więcej tydzień temu. Ale dziś wszyscy wyjeżdżają, wyprowadzają się, odlatują z powrotem do swoich krajów...(rano byłiśmy z Kubą na lotnisku odwieźć Renatę...) A ja siedzę w moim pustym pokoju i przypominam sobie, jak to było, kiedy tu przyjechałam i jak wyglądala moja pierwsza noc, opisana zresztą na blogu...Leżałam wtedy, nie mogąc zasnąć, i myślałam sobie, że NIGDY nie wytrzymam tu sześciu miesięcy, nie na tej "wsi", nie w akademiku z brudną, współną kuchnią, nie w Japonii...Zastanawiałam się, jak szybko mogę się wyprowadzić do centrum Osaki i w jakim stopniu mnie to zrujnuje...Zasnęłam, szczękając zębami z zimna i pocieszając się myślą o możliwości przeprowadzki...A potem było sześć miesięcy wypełnionych tyloma ludźmi, zdarzeniami, wspólnymi posiłkami w "czystej kuchni" (stała się czysta w porównaniu z męskim akademikiem:D), że jakoś zapomniałam o tej przeprowadzce, do chwili, kiedy naprawdę musiałam się przeprowadzić. I chociaż wiem, że dwa lata w akademiku z ludźmi około 30 roku życia to byłaby trochę taka nierzeczywista bajka...chociaż wiem, to jednak smutno mi, że nadszedł ten dzień, bo mieszkanie tutaj było jednym z najciekawszych i najpiękniejszych doświadczeń w moim życiu i, jak każde dobre doświadczenie, skończyło się jakoś tak "za szybko".

Zaczyna się nowy rozdział, każdy z nas gdzie indziej albo "na swoim", tak trochę już bardziej dorośle, zdawałoby się...
Uwielbiam swoje nowe mieszkanie, jest naprawdę przytulne (nie mam jeszcze światła w dużym pokoju, więc wieczory spędzam przy świeczkach, może to dlatego;), da się do niego zaprosić więcej niż jedną osobę i się nie pozabijać z braku przestrzeni. Da się w nim żyć i mam nadzieję, że będę w nim bardzo szczęśliwa. I że zaludni się ono wszystkimi ludźmi, których spotkałam mieszkając w akademiku, a którzy choć wyjechali, nie wyjechali za daleko (Jana, Liv, Mauricio, Ahmed). Mam nadzieję, że niektórym z Was także uda się je zobaczyć na własne oczy:)))
Póki co, takie małe preview....



Pierwsze nocowanie w nowym mieszkaniu, w bardzo doborowym towarzystwie, nota bene, zdjęcia pochodzą z sesji pod tytułem "niewyspanie" ;)

Liv (Dunka)


Jana (zwana "Princess")


Moja ogromna przedpokojowa kuchnia:) /w standardach japońskich to jest luksus nad luksusy, te dwa palniki gazowe!!!!/


I mój pokój.....po wstawieniu łóżka (materacu) i mini stoliko-biurka już się dość skurczył, muszę przyznać;) Ale i tak jest dwa razy większy niż mój dotychczasowy pokój w akademiku...

No dobrze, idę spakować rzeczy najważniejsze (moje cenne patelnie!!!nie chwaliłam się, że dostałam bardzo fajny i drogi sprzęt kuchenny od wyjeżdżającej Austryjaczki?) i ruszam dalej. Nowy rozdział, nowe mieszkanie, nowe (prawie) wszystko. Ale chyba się nie boję...Japan made me stronger:D (nie freakoutuje już na widok niektórych dużych insektów, z zaznaczeniem co prawda słowa NIEKTÓRYCH:)