poniedziałek, 27 kwietnia 2009

Nadejszła ta wiekopomna chwila...

kiedy wraz z paczką z Polski dostałam kabelek do aparatu, a zatem mogę się mniej wysilać, mniej pisać, a więcej obfotografowywać:)))

Oto porcja zdjęć zrobionych w kwietniu, można oddawać głosy na najlepsze zdjęcie:D A tak na serio liczę na komentarze w trakcie długiego weekendu (no bo rozumiem, że w tygodniu wszyscy ciężko pracujecie:), bo ostatnie posty - patrząc po komentarzach - cieszą się tak małym zainteresowaniem, że nie wiem, co dalej z tym blogiem...(Sis, Karolka, Zagat, no raczej, że to nie do Was...:)

Na zdjęciach moje góry, mój kampus, mój akademik, mój pokój (nie ma zdjęcia pokoju, bo jest za mały i się w kadrze nie mieści, w sensie można tylko fotografować pojedyńcze sprzęty, typu szafę, biurko, łóżko, jest za to zdjęcie szafy-łazienki), moja wyprawa do Nary oraz wszechobecna w kwietniu sakura...

Pierwsze zdjęcie to mój uniwesytet widziany z dołu, tak, tak, jak widać, pełna, górska cywilizacja...

Enjoy:)

No i miłego weekendu majowego, mój goruden weekku zaczyna się pojutrze i trwa tydzień - jadę zwiedzać kolejne świątynie, więc mnie do soboty nie będzie, planuję też odpoczywać, bo dziś np. miałam zajęcia od 8 rano do 19 i jestem padnięta jak po dobrze przepracowanym dniu...Sama sobie jestem winna, bo wzięłam mega dużo zajęć i zgodziłam się przygotowywać do egzaminu na tutejszy doktorat (LOL!)

ściskam bardzo mocno i czekam na odzew!

Duchowa część mojej Wielkanocy - zwiedzanie świątyń w Narze...Tu przed Kasugą...(shintoistyczna świątynia, moim zdaniem pobija buddyjską, ale pokłóciłam się o to z tutejszymi Polakami...oni są innego zdania:(



Jak widać, zostałam oświecona przez największego Buddę (największego Buddę z bronzu na świecie) w Todaiji...

Przed wejściem do Todaiji, ta świątynia jest ogromna, niestety, zdjęcie tego nie oddaje, jak widać, przed spotkaniem z Buddą byłam znacznie mniej oświecona:)
Moja wycieczka do Nary - krainy Jelonków, żyje tam kilka tysięcy danieli na wolności, przechadzają się wokół świątyń i zwiedzających, ale nie są groźne, chyba że ktoś nie chce im dać krakersów....


Z lekka zdegustowany jeleń przed sklepem z pamiątkami



Ja i jelonki (nie te warszawskie, though:)
BTW, Kinguś, odezwałabyś się kiedyś....




Moje śniadanie wielkanocne w Narze w towarzystwie Magdy,
koleżanki z japonistyki


Ryksiarz (riksiarz?), też w Narze



Ja i Magda w knajpie z "pływającym" wokół stolików sushi,
można powiedzieć, że ta knajpa mnie nawróciła na sushi!!!
Po tym, jak przekwitła sakura, kwitną magnolie....Poniżej sakura w parku Expo (prawie w Osace, ale prawie robi wielką różnicę, bo to blisko mnie, a blisko mnie to znaczy NIE w Osace:)




Japończycy tradycyjnie piknikujący pod sakurami, było ich mnóstwo, tylko wstydziłam się robić zdjęcia, więc wybrałam takie bardziej ustronne miejsca, żeby nie było, że strzelam ludziom aparatem w kanapki:)

Szereg zdjęć pod tytułem: jak tu nie kochać Japonii wiosną???





wiśnie kwitnące przed drugim akadmikiem


wszystko do sprzątania, co kupiłam drugiego dnia po przyjeździe
(moja mama może być ze mnie dumna:)


moja szafo-łazienka, widać sedes, prysznic i umywalkę, drzwi prawdziwe by się nie zmieściły, więc są takie wachlarzowe-składane, a i tak lepiej ich nie ruszać - więcej miejsca jest wtedy:)


moje góry - widok z pobliskiej stacji pociągowej




widok na ogromne boisko, nie z mojego okna, ale z mojego akademika



mój akademik, po prawej korty tenisowe (Sis, coś dla Ciebie:) w każdą niedzielę mnie budzą Japończycy w średnim wieku, którzy te korty w weekend wynajmują:)

sobota, 25 kwietnia 2009

4月25日

Dziewiąty wpis, czyli o strategicznej wyżerce za 200 yenów...albo przegląd kultury bankietowo-żywieniowej studentów wszystkich narodów świata...

Wczoraj byłam na mojej pierwszej, tutejszej imprezie...Zaznaczę od razu, że słowo impreza jest na kampusie bardzo popularne i może oznaczać aż trzy rzeczy:

a) najbardziej powszechna impreza czyli nomikai (dosłownie: spotkanie w celu picia), najczęściej odbywa się na dworze i wygląda po prostu jak głośna rozmowa przy grillu (tylko bez grilla), z piwem i innymi popitkami, ma miejsce co najmniej dwa-trzy razy w tygodniu przed którymś z akademików (ale nie przed moim, bo przed moim nie ma ławek);

b) impreza huczna, głośna, "europejska" w stylu, ktora trwa np. do 3 rano w Wielki Piątek...duża ilość alkoholu mile widziana;

c) japońska impreza, czyli zaplanowana i zorganizowana formalna impreza typu bankietowego, która trwa dokładnie dwie godziny od 18-20;

No to teraz zgadnijcie na jakiej ja imprezie byłam...Oczywiście na tej trzeciej. Z ciekawości oraz dlatego, że szły na nią znajome Polki. Postanowiłam się więc z nimi zabrać. Impreza teoretycznie nawet była na moją cześć, bo to była impreza powitalna nowo-przybyłych, czyli mnie m.in. Nawet się ucieszyłam, bo zajęcia skończyłam koło 17 i jakoś energia mnie rozpierała, a tu nie ma co robić, więc stwierdziłam, że akurat pójdę się raz integrować z ludźmi, poprawię może swój wizerunek społeczny (po tym jak bezczelnie olałam imprezę w Wielki Piątek spotkałam sie z pewnym ostracyzmem społecznym, Nowozelandczyk, ktory mnie na tę imprezę zapraszał, nawet się na zajęciach poskarżył wykładowczyni, że olałam zaproszenie na imprezę, jak się go spytała, czy się znamy, czy nie...cóż, takie życie...). Wdziałam więc po raz pierwszy moje funky, białe kozaki (a co!), spódnicę, wystroiłam się, no i wyruszyłam z kampusu w towarzystwie trzech innych Polek. Jechaliśmy darmowym, kampusowym autobusem (impreza była na innym kampusie, tu są trzy kampusy ogółem, nasz najmniejszy i na największym zadupiu, hehe), w atmosferze szczególnej bliskości, znaczy się ludź na ludziu (jak to w darmowym autobusie:). Po dotarciu skonstatowałam, że ludzi nawet całkiem sporo, setka conajmniej, wstęp na imprezę niedrogi (200 yenów, czyli tak 8 złotych), kampus tamtejszy ładny...Generalnie, "fajna ta stołówka"...Tak było dopóki wszyscy nie zaczęli się nerwowo wiercić, conajmniej jakby mieli owsiki albo coś. Polka stojąca obok wytłumaczyła mi, że wiercą się, żeby szybciej wejść do sali imprezowej i zająć - uwaga - strategiczne POZYCJE! No to to już mnie ubawiło...Myślę sobie, dają jedzenie, dają, no ale żeby aż takie dobre albo aż tak mało, że te strategiczne pozycje...Nie uwierzyłam i oczywiście źle zrobiłam, co zrozumiałam zaraz potem...Byłam już w Polsce na imprezie w Ambasadzie Japonii, gdzie studenci Japonistyki przychodzą raz do roku głównie po to, żeby się najeść sushi...No i owszem, widziałam co to są strategiczne pozycje po sushi...No ale w Japonii sushi towar wszechdostępny i co prawda droższy niż 200 yenów, ale bez przesady...Więc zastanawiałam się, do czego oni się tak będą pchać, sushi na stole faktycznie ładnie poustawiane, na razie wydaje mi się, że go dużo i że dla każdego starczy. Odpuszczam więc miejsce przy stole (zajęte wraz zPolką, z którą przyszłam) i idę do okna, bo od tych ludziów w małym w sumie pomieszczeniu robi mi się gorąco. Wszyscy czekają na oficjalną przemową, nerwowo ściskając zestaw wejściowy: papierowy kubeczek, talerzyk i pałeczki...Przemowa, a raczej jej koniec jest sygnałem, że można rozpocząć konsumpcję. Na kanapie staje młody Japończyk i próbuje coś powiedzieć ładnym (naprawdę, jak na Japończyka) angielskim, ale nikt go nie słucha, każdy tylko się patrzy na jeden z trzech stołów i ciśnie na ludzi, żeby być jak najbliżej. Wierzyć mi się nie chcę, myślę, chwytą, pójdą, nie będę się pchać, no bo to wstyd jakoś, jakbym jedzenie na oczy w życiu nie widziała, przyszłam w końcu poznać ludzi, pogadać...Nawet nie jestem strasznie głodna...Co nie znaczy, że nie miałam ochoty spróbować bardzo ładnie wyglądającego sushi na stole...Bo były wszystkie rodzaje, a ja tutaj sobie kupuję zawsze tylko jeden, więc nawet na tamte inne miałam ochotę...Ochota jednak ochotą, bo gdy tylko Japończyk zstąpił z kanapy, tłum ruszył do boju, talerzyki, pałeczki i łokcie w ruch, i kiedy dosłownie (!) trzy minuty później spróbowałam się zbliżyć do stołu po jakieś sushi, okazało się, że nic już nie zostało, wszystko rozgrabione po ustach i talerzach ludzi wokół mnie...Przez całą imprezę zadowoliłam się zatem sałatką ziemniaczaną, która stała na jakimś bocznym stoliku, najbliżej mnie. Potem mogłam sobie popatrzeć na okruchy i niesamowicie wypchane policzki przybyłych (jedli też jakoś jakby na tempo czy co). Powiem szczerze, że się zdzwiłam, bo żywiłam dotychczas przekonanie, że to tylko Polacy, na różnych imprezach typu szwedzki bufet, prują do stołu w rekordowym tempie, popychając się łokciami...A przedstawiciele innych narodów jakoś tak nieśpiesznie suną do tychże stołów, tak jakby jedzenie widzieli częściej niż moi rodacy...Tymczasem, okazało się, że jeżeli chodzi o studentów, nie ma najmniejszej różnicy między zwyczajami bufetowo-żywieniowymi Wietnamczyka, Japończyka, Hindusa, Francuza, czy Polaka. Każdy z nich głodził się zapewne przed tą imprezą tydzień najmniej, tak by mi przynajmniej wyglądało. Z integracji wyszły zatem dla mnie nici, bo wszyscy byli tak skoncentrowaniu na polowaniu na to jedzenie, potem zaś albo rozmawiali z osobami sobie już znanymi, albo się po prostu prawie natychmiast ulatniali...Zjadłam zatem moją sałatkę ziemniaczaną za 200 yenów, z kimś tam pogadałam, pokręciłam się bez celu, po czym w niecałą godzinę później w tym samym towarzystwie Polek przybytek imprezy opuściłam...
Za tydzień powtórka z rozrywki u nas:) Znaczy się, na naszym kampusie...

środa, 22 kwietnia 2009

4月22日

Ósmy wpis, czyli o tym, jak pani w stołówce przeprasza mnie za to, że nie lubię tofu...

Pośród wielu wyzwań, które czyhają na mnie codziennie, są takie, których celowo unikam...I tak, dla przykładu, na stołówce jem tylko to, czego nazwę umiem przeczytać i co widać (a i tak nadziałam się na jakiś kawałek ośmiorniczki w rosole, ktory wyglądał na zwyczajny rosół z kluskami!). Jak czegoś próbuję, to ostrożnie...Przedwczoraj na przykład, zachęcona przykładem "mojej" Dunki z akademika, postanowiłam zamiast fety dodać do sałatki greckiej tofu, bez ktorego Dunka - jak to ujęła - żyć nie może...Z wyglądu do sera to nawet podobne i smażone całkiem dobre (inari zushi, właśnie to z tofu to jedno z bardziej przeze mnie lubianych sushi), więc czemu by nie? Fety i tak tu nie dostanę, mozarella jest, ale taka dziwna jakaś, jak mi brakuje białego sera to kupuję najdroższy ser na świecie - Philadelfia - za tak mniej więcej 15 złotych (w Polsce kosztuje tak 4-5 PLN), jedyny biały ser dostępny w okolicznych sklepach. Jednym słowem trzeba się przestawić na tutejsze jedzenie, dobre i tanie. Niestety, eksperyment z tofu nie wyszedł, a raczej wyszedł bardzo dobrze a jego wyniki nie pozostawiają żadnej "wątpliwej" interpretacji. Interpretacja jest bez-wątpliwa: jak można jeść tofu???? (Zagat, Ciebie się pytam, między innymi, bo Ty lubisz, co zapamiętałam po naszym ostatnim wspólnym lunchu:) Ser z założenia nie powinien być galaretą i powinien mieć delikatny (ale mimo wszystko JAKIKOLWIEK) smak. Być może wybrałam do eksperymentu zły rodzaj tofu, podpytam Dunki, której pragnę oddać to, co mi zostało...Nie wykluczam tej opcji. A jednak, wydaje mi się, że ja po prostu NIE LUBIĘ TOFU i w tym tkwi cały sekret i rozwiązanie wszystkich dalszych eksperymentów. Wydawałoby się, że na tym stwierdzeniu wypada temat zakończyć...A jednak, w Japonii pewne motywy powracają do mnie repeatedly...Do tych motywów należą: Japonki i ich niepodrabialna nieumiejętność chodzenia na obcasach (to będzie temat na bardzo długi wpis, ale ponieważ to będzie na temat mody, to odwlekam to na czas, jak nie będę miała innych tematów), ten motyw atakuje mnie codziennie, inny motyw: oczy ryb w lodówce (dlaczego moje Azjatki kupują ryby, które na mnie patrzą??? dobrze jeszcze, że nie kupują żywych ośmiornic, tylko martwe...jedne martwe właśnie się smażą, nota bene...zapach po wszystkich pokojach, będę sprawiedliwa, Wietnamka przeprasza wszystkich wchodzących do kuchni...), parę jeszcze motywów by się znalazło.
Najwyraźniej nadszedł czas na motyw "tofu", kiedy bowiem udałam się dzisiaj do stołówki i ucieszyłam się na widok prostego, swojskiego dania - wieprzowiny (albo wołowiny) z cebulą, tofu już na mnie czekało, postanawiając dać mi jeszcze jedną szansę przemyślenia the attitude I was giving him...:) Niczego nie podejrzewając udałam się do kasy, gdzie pani najpierw się na widok mojej tacy cieszy i zaprasza do siebie, następnie blednie, identyfikuje problem, opuszcza stanowisko kasowe, żeby mi problem wytłumaczyć dogłebnie...Tłumaczy mi zatem, kłaniając się przepraszająco, że "ojej, ojej, problem, bo Pani wzięła setto (czyli zestaw), a tu nie zestaw na tej tacy tylko ta wieprzowina i ryż...No więc problem, więc może szanowna Pani wróci się do tego tam oto stanowiska i weźmie sobie miso shiro albo...tofu...??" Tutaj z kolei mi zaczęło być niewygodnie, bo chociaż odpowiedziałam, że "nie, dziękuję, tak będzie dobrze", Pani nalega i mówi, że to bez sensu bo ja zapłacę za setto a to przecież jest takie marne setto bez tego tofu...No i zaprasza mnie gestem ręki do lady, gdzie wystawione tofu już się do mnie złośliwie uśmiechają. Mówię więc raz jeszcze, że "nie, naprawdę..."Pani nagle dostaje oświecenia i pyta się, czy ja lubię tofu....Konsternacja nr 46, nie wiem, jak wybrnąć, raz już (w Polsce) powiedziałam, że lubię słodkie rzeczy, nie mogąc przełknąć okropnego mochi, które wtedy jadłam (które robiłyśmy z Japonkami, brr, wpsomnienie tego prześladuje mnie do dziś)...No więc desperacko decyduję się na szczerość, mówiąc magiczne japońskie słowo chotto, które w tej sytuacji znaczy zapewne, że nienawidzę tofu, chociaż dosłownie oznacza tylko "trochę, troszeczkę"...wymowna jest najczęściej pauza, jaka po nim następuje...I tutaj pani kasjerka blednie po raz drugi, kłania się przepraszająco i głęboko i bardzo, ale to bardzo mnie przeprasza. Ja głupieję, no bo w końcu za co mnie przeprasza, nie jej wina, że tofu mnie jeszcze nie oświeciło swoją wspaniałością, to mi raczej głupio, że przyznałam, że nie lubię jakiegoś elementu WSPANIAŁEJ JAPOŃSKIEJ KULTURY (także żywieniowej:) Więc próbuję wyprostować nieporozumienie, wyjaśniam, że nie, nie, nie ma sprawy i też przepraszam za kłopot, na co ona jeszcze głębszym ukłonem znów zaczyna serię przeprosin, kasuje pieniądze i na pożegnanie znów powtórka z rozrywki: ukłon, przeprosiny, zakłopotanie moimi przeprosinami....Ogółem, przeprosiła mnie co najmniej 4 razy....Odchodzę i siadam do stolika wykończona!!!Muszę się nauczyć lepiej maskować swoją antypatię do tofu...

poniedziałek, 20 kwietnia 2009

4月20日

Siódmy (czy dobrze liczę?) wpis, w którym opowiem o tym, jak szare komorki skaczą przez płotki...

Dziś mam bardzo dobry humor, prawdę powiedziawszy, cieszę się, że zaczął się tydzień zajęć (wiem, wiem, w przeciwiwństwie do wszystkich ciężko pracujących, moich kochanych warszawiaków:))), weekendy tutaj są trochę przygnębiające, bo wtedy prawie nikogo tutaj nie ma, poza starszymi japończykami grającymi pod moim oknem w tenisa, sklep i stołówka nieczynne, pusto, słońce praży, autobusy prawie nie kursują, nie ma co ze sobą zrobić, a jak jeszcze nie ma z kim tego czasu spędzić, to już w ogóle smutno i tęskno i wczoraj właśnie tak mi było mniej wesoło i za wszystkimi tęskniłam i już obmyślałam, kiedy będę w Polsce...

A dzisiaj, nie żebym mniej tęskniła, ale tydzień zaczął się dla mnie całkiem ciekawie i hiper aktywnie, ale właśnie ta hiperaktywność jakoś mnie tak pozytywnie nakręciła. Mianowicie, miałam dziś ta ciekawe i wymagające nieustannego wysiłku zajęcia, że moje biedne, zasmażone wczoraj szare komórki musiały odżyć i od samego rana skakać przez płotki...Było im przy tym bardzo wesoło. Nie będę tu powtarzać historii, którą opowiadałam WSZYSTKIM, pewnie nawet i po dwa albo trzy razy, o tym co moje szare komórki robiły, jak skończyłam pisać pracę magisterską...Od tamtego czasu darzę je wielką sympatią, no i dzisiaj właśnie jak pisałam maila do mojej siostry, powstał mi w głowie nowy obraz, czyli właśnie te szare komórki skaczące masowo przez płotki, a na płotkach i wszędzie wokół były znaki japońskie...Tak się mniej więcej dziś czuję, bo dawno nie miałam wrażenia, żeby tyle się moja głowa musiała nawysilać i żeby tak szybko musiała przetwarzać informacje. Rano miałam zajęcia ze znaków, bardzo fajne, potem zajęcia z (uwaga, Migotko Ma!ucieszysz się!) SPSS, tylko, że po japońsku...Kto wie, co to SPSS (Zagat, pewnie wiesz:), to może sobie wyobrazić wysokość płotków (zajęcia rewelacja, jest nas tylko trzy i pracujemy na japońskich, nowoczesnych laptopach...sama przyjemność), a potem zajęcia z moją promotor i Chińczykami, którzy wszyscy są tu mniej więcej od 4-5 lat (więc to właściwie tak, jakbym miała zajęcia z Japończykami, muszę się koncentrować na każdym słowie, żeby zrozumieć, oni tak szybko mówią)...Naprawdę, pod koniec mózg mi parował, a tak naprawdę to nie mi, tylko właśnie tym szarym komórkom, pić im się chciało, jak tak cały dzień biegały przez płotki...Ale jakie zadowolone były!Nawet teraz jeszcze się cieszą, ja też, czy może raczej mnie radują i rozweselają te moje personifikacyjne wizje i poprawa stanu moich szarych komórek (nie dawały o sobie znać w tak barwny sposób odkąd się szukały po tych pustych korytarzach w moim mózgu;) Może ktoś pomyśli, że zwariowałam, że tak piszę o tych szarych komórkach...No nic to, my, Ada, lubimy abstrakcyjne myślenie:)

A jak ktoś woli mniej abstrakcyjnie, to przetłumaczę to na język ludzki: mogłam sobie tu wybrać naprawdę fascynujące zajęcia i jestem kilkoma senseiami (prof.) naprawdę zachwycona, np. jest jeden taki, co pisze wszystkie znaki świata w ułamku sekundy i jeszcze recytuje po grecku iliadę, bo tak naprawdę jego specjalizacja to filozofia grecka...(sic!) Albo taka wesoła profesor, która wita wszystkich na zajęciach teksetm "witaj na zajęciach u dziwnej pani profesor"...Bardzo dobre zajęcia. Mogłam też wybrać zajęcia z tłumaczenia ustnego (tym razem na angielski), ale się bałam, bo Koreańczycy strasznie tu zawyżają poziom i stwierdziłam, że za wysokie progi...Dziś spotkałam dziewczynę, ktora na nie chodzi, taką poznaną jeszcze w samolocie (mieszka na innym kampusie) i powiedziała mi co prawda, że poradziłabym sobie, no ale zajęcia są w tym samym czasie, co SPSS, więc nie będę nic zmieniać, bo na SPSS też mi bardzo zależy. W przyszłym semestrze za to spróbuję zaatakować zajęcia z tłumaczenie ustnego:) Tęskno mi do mojej Hitler-profesor od tłumaczeń ustnych z Francji (Japonka, ale jaki z niej był Hitler, naprawdę!nawet z wyglądu już się jej można było bać, to nie była drobna, miła pani profesor, chociaż na pożegnanie wycałowała mnie jak nie wiem co i w gruncie rzeczy, poza zajęciami była bardzo miła). Zajęcia z moją panią promotor też są super, bo moja pani promotor jest bardzo sensowną i miłą kobietą, myślałam, że jest bardzo młoda, ale doktorat robiła w Stanach, potem uczyła w Tokio, a teraz od 14 lat uczy w Osace...To chyba "swoje lata już ma", nie??? Baardzo młodo wygląda. I światowa też, była nawet w Polsce, na Jagielonce!I w Auschwitz. Chwali jej się.
Mam nadzieję, że temat zajęć nikogo nie znudził, na razie trochę przystopowałam z przygodami, a przyśpieszyłam z nauką, stąd ten temat. Plus, parę osób pytało się mnie, jak zajęcia, więc to też na ich prośbę odpowiedź wyczerpująca, mam nadzieję...

No nic, wracam do moich rozbrykanych szarych komórek, chyba się będę jeszcze dziś uczyć (wieczór u mnie), bo inaczej spać mi nie dadzą. Kto by pomyślał, że po biegu przez płotki jeszcze coś im się będzie chciało...Niezbadane są upodobania szarych komórek. W istocie.

niedziela, 19 kwietnia 2009


Bardzo krótki post, więc go nie liczę...

Wymęczony w niedzielę wieczorem (u mnie), całkowicie przeze mnie przesnutą i przespaną (na dworze było 29 stopni, odczuwalnie zapewne koło 40 w południe)...Głównie chcę napisać o tym, że przeraża mnie perspektywa gorącego, japońskiego lata, które się właśnie zaczęło (ogłosili to dziś w japońskim dzienniku telewizyjnym, ale nawet bez pomocy pana zapowiadającego bym się domyśliła:)...Chyba sobie kupię parasolkę i będę łazić jak Japonki, z wielką parasolką, groźnie wycelowaną w stronę słońca. Przynajmniej wtedy zasłużę sobie na tytuł własnego bloga:)

I to by było na tyle...A, nie, wkleję jeszcze zdjęcie, które dostałam dzięki uprzejmości Magdy W. (kto rozpozna, ten rozpozna:) ze wspólnego, akademikowego śniadania wielkanocnego w Narze...Więcej zdjęć jak dojdzie moja wielka i wspaniała paczka z Polski, którą pieczołowicie wczoraj pakowali i sznurowali moi rodzice:) No ale na razie to jedno zdjęcie, na dowód, że żyję i mam się dobrze...

piątek, 17 kwietnia 2009

4月17日

Szósty wpis, w którym opowiem o tym, dlaczego mieszkanie z Tajkami i Wietnamkami oznacza konieczność kupna lodówki...

Wpis dedykuję moim kochanym współlokatorkom, żeby wiedziały, jak cudownie mi się z nimi mieszkało!!! (if I hadn't said that enough of times:) Dla Uli, Ani i Migotki...

Obiecana część druga na temat mojego życia na uniwersytecie, a konkretniej, w akademiku.
W pierwszym wpisie opisałam już co poniektóre właściwości mojego pokoju, pominęłam za to cały aspekt towarzyski i wspólnotowy, z tej prostej przyczyny, że nasze piętro zaludniało się powoli. Po dwóch tygodniach zaczynam po mału rozumieć trzy główne zasady rządzące naszym życiem pod jednym dachem.
Oto i one...

I. Zasada nr 1 - Będziesz tolerancyjna wobec bliźniego swego, bo ściany tego akademika zaiste cienkie są.

Zasada nr 1 polega głównie na tym, że słyszę każdy dźwięk z pokojów, przylegających do mojego (w liczbie trzech tylko, bo na szczęście mam pokój na końcu korytarza), w stylu: kichnięcie, przesunięcie krzesła, spuszczenie wody w toalecie, rozmowa przez telefon, odgłos telewizora, wiercenie się w lóżku...Czasem słyszę nawet dźwięki z pokoju oddalonego ode mnie o dwa pokoje. To wtedy, kiedy ktoś otwiera szafę (nasze szafy skrzypią tak, że obudziłyby umarłego, na szczęście mamy dwie i tylko jedna tak skrzypi, więc każdy otwiera ją tylko wtedy kiedy naprawdę MUSI). Jest to dźwiękowo nowe dla mnie doświadczenie, na Górnośląskiej za bardzo sąsiadów swoich nie słyszałam, no chyba że naprawdę byli bardzo, bardzo głośno.
Tolerancja dźwiękowa rozciąga się dalej, bo np. w Wielki Piątek do trzeciej w nocy musiałam słuchać Szakiry i Britney Spears (w pokoju "zabaw i rekreacji" na dole była impreza)...Przez ostatnią godzinę rozważałam zejście na dół w piżamie i wydarcie się na wszystkich (wszyscy, ktorzy mnie dobrze znają, wiedzą, ile się musi mojej cierpliwości wyczerpać, żebym rozważała taką opcję...).
Jest jeszcze tak, że jeśli ktoś rozmawia na głos w kuchni (od ktorej dzielą mnie AŻ cztery pokoje), słyszę u siebie każde słowo, które nasz "tubowy" korytarz bardzo dobrze niesie...

II. Zasada nr 2 - Przez cały swój pobyt w akademiku będziesz wytrwale walczyła o miejsce w lodówce....(ale i tak przegrasz)

Życie w akademiku jest proste. Trzeba szybko zrozumieć, gdzie są pola bitwy i zająć na nich swoje pozycje, zanim to zrobią inni. Niezbyt zainteresowana militarnymi tematami, z kretesem wszystkie walki przegrałam. W tym walkę najważniejszą. Walkę o miejsce w lodówce. Nie zmartwiłam się, jak zapełniały się garnkami, patelniami, naczyniami i miskami szafki kuchenne, mówiąc sobie, że przecież i tak mam tylko jeden garnek i że mogę trzymać go w pokoju. Zresztą, wysprzątawszy raz sama kuchnię, poddałam się. Brudno jest już nazajutrz. Nie syfiasto (jak w drugim akadmiku, gdzie kuchnia jest wspólna dla trzydziestu osób, tam dosłownie śmierdzi na piętrach!), ale brudno. Nie zachęciło mnie to do trzymania pożywienia w kuchni. No ale są takie produkty, które niestety trzeba trzymać w lodówce. A lodówki w pokojach niet. Kiedy zatem, po 3 dniach od wprowadzenia się zaczęłam zajmować przynależne mi miesce w lodówce, okazało się, że mam go jakoś nadspodziewanie mało. Mamy dużą naprawdę lodówkę, a mieszka nas na piętrze tylko 10 osób...A jednak. tajskie i wietnamskie produkty żywieniowe zajmują wyjątkowo dużo miejsca i najwyraźniej w tych krajach lodówki są XXL...Początkowo, nie martwiło mnie to bardzo, bo pomyślałam sobie, dobra, to co mam mi wystarczy...A miałam miejsce na jeden mały zamykany pojemnik, majonez i ogórek. Po tygodniu jednak, postanowiłam dołożyć jogurty i wtedy okazało się, że jak je włożę do lodówki, to ktoś mi je przekłada, uznając że moje 3 jogurty plus pojemnik, majonez i ogórek, to zdecydowanie za dużo. I jogurtu lądują na bocznej szafce lodówki, a "moje" miejsce zajmują jakieś resztki czyjegoś jedzenia. Bardzo nieładnie obwiniam o to Azjatki, bo one gotują w tej kuchni non - stop i jakoś to jedzenie lodówkowe wygląda mi na ich. Poza tym inne Polki doniosły, że kuchnia anektują właśnie Azjatki. Na moim piętrze mieszkają dwie Wietnamki, jedna Tajka, jedna dziewczyna z Malezji, jedna bliżej niezidentyfikowana Azjatka, jedna Białorusinka, jedna Dunka, jedna Brazylijka (chyba) i ja. Brakuje jeszcze jednej. Hm, chyba też Azjatka. Reasumując, jak kupiłam jedzenie "na święta" (żeby nie chodzić w lany poniedziałek do sklepu, mimo, że tu czynny), to musiałam je włożyć do zamrażarki, bo tylko tam było jeszcze dla mnie miejsce. Zaczynam pomału rozumieć zasadę nr 2 i zmieniam taktykę z obronnej na ofensywną, a w każdym razie zapobiegawczą, dziś włożyłam do lodówki garnek z sałatką i specjalnie go tam potrzymam do jutra, żeby go nie wyjmować za wcześnie, a dopiero wtedy, jak na jego miejsce będę miała jakieś zakupy do włożenia. Inaczej, całe "wystarane" miejsce w lodówce znów pójdzie na marne, bo mi je zajmą...

III. Zasad nr 3 - Będziesz błogosławić Twój wspaniały akademik co rano o poranku, zdając sobie sprawę z tego, że mogło być dużo, dużo gorzej...

Tę zasadę zrozumiałam dopiero niedawno...Na początku przeżyłam bowiem pewien szok (jeśli chodzi o czystość kuchni, wspólnych pralek, wielkość pokoju, etc) dotyczący mieszkania w akadmiku, później jednak zaczęły do mnei docierać sygnały, że ja to mam luksusowy akademik...W istocie, jak poszłam w odwiedziny do akadmiku nr 1, gdzie mieszkają głównie chłopcy, ale na V piętrze wszystkie inne Polki poza mną...no to się ucieszyłam z mojej mikro-łazienki w pokoju (tam mają wspólne łazienki), z mojej nienajczystszej kuchni (tam mają kuchnię w ktorej przewalają się śmieci, mimo że są wyrzucane codziennie, nie wspominając już drugi raz o zapachu, jaki się z tej kuchni roznosi po piętrach....) A potem jeszcze pojechałam do Nary, odwiedziś koleżankę z japonistyki, no i okazało się np. że ona owszem, ma duży, luksusowy pokój, ale w swojej łazience ma tylko lodowatą wodę, nie ma drugiego kurka. W związku z czym cała zimę (a było tam ponoć całkiem zimno) musiała myć ręce w lodowatej wodzie...Hmm...Po namyśle, mój akademik wydaje się być całkiem fajny, prawda???? Nie ma to jak się porównać do innych, żeby człowiekowi od razu się zrobilo lepiej;)

p.s. jak pisałam tego posta, to komuś się coś mega przypaliło w kuchni, aż myślałam, że jest pożar czy co...nie, po prostu zapachy też przechodzą przez te ściany nie straciwszy nic ze swojej intensywności:)

niedziela, 12 kwietnia 2009

4月13日

Piąty wpis, w ktorym opowiem o czasie kolistym na moim uniwersytecie (obiecałam wpis na poważnie, a co!)

Obudziłam się dziś wcześnie i dość szybko oddałam się filozoficznej refleksji na temat czasu linearnego, kolistego, polskiego, japońskiego, kanadyjskiego, etc...No bo wciąż mnie zdumiewa, jak to jest, że kiedy ja się budzę, wszyscy w Polsce śpią (jak u mnie jest 9, w Polsce jest 2 rano), no chyba że akurat zarywają noce. W Polsce lany poniedziałek jeszcze się nie zaczął dla najbardziej nawet gorliwych polewaczy, natomiast u mnie dzień się toczyć coraz szybszym tempem zaczyna... Mam dziś pierwsze zajęcia z moją panią promotor, ale zanim na nie wyjdę (po południu), postanowiłam napisać wreszcie obiecany wielu osobom wpis na temat tego, jak mi się żyje na kampusie, w akademiku, na uniwerku...

Na początek kilka faktów, które normalnie zastąpiły by zdjęcia, niestety, na razie, trzeba to sobie po prostu wyobrazić ...

Po pierwsze, mieszkam w górach. Co prawda, właśnie je pracowicie karczują, coby na nich wybudować tak z setkę osiedli, niemniej jednak po zadyszce jakiej dostaje wracajać z zakupami do siebie (a, tak 20 minut pod górkę) twierdzę niezaprzeczalnie, że są to góry, a w każdym razie wysokie pagórki. Nigdy nie mieszkałam w górach, więc po pierwszym szoku kulturowym dotyczącym tego, że do "mojej" Osaki mam tak 40 minut jazdy minimum, nawet się ucieszyłam, myślać sobie, że zaprzyjaźnię się z przyrodą i wogóle, będzie gdzie chodzić na spacery i takie tam inne...W końcu zawsze twierdziłam, że od morza wolę góry, no to się wreszcie doczekałam. Ale w Japonii, co nie pomyślę, to zaraz muszę dojść do wniosku, że źle pomyślałam. Tras spacerowych tu nie ma, poza kampusem po 20 żywej duszy się nie widuje, na kampusie zresztą też, mogliby tu horrory kręcić, bo takie podświetlone budynki uniwersytecie, wielgachne boisko, asfaltowa droga i...nikogo. Wszyscy siedzą w akadmikach, a reszta ludności uniwersyteckiej dawno już pojechała do siebie, "do miasta", jak to ładnie ujęła moja promotor podczas naszego pierwszego spotkania.

Po drugie zaprzyjaźnianie się z przyrodą zdecydowanie nie jest najlepszym pomysłem. Już drugiego dnia mojego pobytu tutaj uświadomiono mi, że latem grasuje tu coś o dwuznacznej nazwie gaidai mushi (dwuznacznej i oryginalnej, bo znaczy to mniej więcej "robal zagranicznego uniwersytetu"), która to gąsienica ma tak z 40 cm długości, jest wielka i gruba i jak kogoś dotknie to trzeba jechać do szpitala. Pocieszono mnie, że z reguły się ją widzi, więc się ją omija. Pocieszenie uznałam za marne, wolałabym nie tylko stworzenia nie dotykać, ale go również nie widzieć, więcej nawet, wolałabym chyba o nim nie wiedzieć, bo teraz nawet małe gąsienice wywołują u mnie lekki strach i co chwila wyglądam, czy z krzaków coś ku mnie tu nie wyjdzie. Tak więc cieszenie się przyrodą ogranicza się do podziwiania drzewek wiśniowych (obiecuję baaaardzo dużo zdjęć, bo przez pierwszy tydzień fotografowałam w zasadzie tylko sakurę;). Kropka. Jesienią ponoć warto się wybrać nad "tutejszy" wodospad. Piszę "tutejszy", bo jest on na przeciwległym końcu gór i miasta, więc mam do niego dalej jeszcze chyba niż do Osaki. Wątpię więc, czy tam zajdę przed jesienią. Ale jest słyny i większości ludzi nasze miasteczko właśnie z nim się kojarzy. Nikt z miejscowych nie kojarzy, że jest tu także uniwersytet, bo ilekroć w mieście próbowałam kogoś zapytać o drogę powrotną to nazwa trzeciego co do wielkości uniwersytetu w Japonii nic mu nie mówiła i kierunku wskazać nie potrafił. Po adresie z karteczki szło dużo lepiej, ale sama nazwa uniwersytetu to tutaj chyba jakieś tajemnicze hasło w stylu "Sezamie, otwórz się"...Póki co, nie zadziałało jeszcze na nikogo, a ja sama już się nauczyłam trafiać tu z powrotem z każdej strony świata (feel so proud of myself!). Ponadto, moja tutejsza natura pokryta jest asfaltem, na kampusie i poza kampusem, no bo przecież Japończycy mają samochody, a samochody muszą jeździć po asfalcie, nawet w górach. Żaden żwir nie wchodzi w grę, co to to nie! Jeszcze by się japońskie samochody (z ktorych 3/4 jest białych, BTW) pobrudziły i porysowały! Kiedy więc idę gdzieś "na miasto" w okolicy południa, to myślę sobie, że Japonia musi być bardzo blisko słońca, czy coś, bo takiej patelni nie doświadczyłam jeszcze w Polsce, no, może w Wielkopolsce czasem ma się podobne odczucie suchości powietrza (wiadomo, najsuchszy region w Polsce). Niby jest tylko 23-26 stopni, ale ja mam wrażenie, że jest 34!!!Dziwnie tak, bo przez to wydaje mi się, że są wakacje, a nie kwiecień i początek semestru. Ale to taka uwaga na marginesie...Jak nagle przestanę pisać bloga, to będzie chyba znaczyło, że temperatura odczuwalna jest coś koło 50 C:)

Ale, ale! Mieszkanie w górach ma też swoje zalety, którym muszę oddać sprawiedliwość. Po pierwsze, pomimo południowej patelni, wieczory są odrobinę chłodniejsze, co pozwala zregenerować przysmażone szare komórki i przywrócić umysłowi względną równowagę. Po drugie, widok gór o zachodzie słońca, nawet karczowanych i wyrównywanych na takie "schody" z ziemi, JEST pełen uroku. Po trzecie, już mi się poprawiła kondycja:) Karol, Kinga, Maj, dobrze pamiętacie podejście z Browarnej na kampus, prawda? No to ja mam takie podejście do siebie z miasta tylko przedłużone na 20 minut...Nawet strzelanie z łuku nie będzie mi chyba potrzebne, mięśnie pracują same, czy się chce, czy się nie chce;)

Opisawszy otoczenie zewnętrzne, mogę się oddać opisowi wewnętrza. To będzie w drugim wpisie, jak wróce z zajęć.

Cdn...

Pisanki...:)

Peczyzerko, you're amazing!!! Dziękuję za prześliczną pisankę, będzie ozdobą bloga:))) Wszyscy, którzy mnie znają bez problemu zobaczą, jaka akuratna:) Ja też sobie zrobiłam pisanki (w cebuli i herbacie), wczoraj już je zjadłam, bo dziś u mnie już po Świętach, normalnie są zajęcia i w ogóle...Kropla wody ani z nieba ani z czyjegoś okna na pewno nie spadnie!
Wesołego lanego poniedziałku!!!

piątek, 10 kwietnia 2009

Życzenia Wielkanocne



"Powstań! Świeć, bo przyszło twe światło i chwała Pańska rozbłyska nad tobą. Bo oto ciemność okrywa ziemię i gęsty mrok spowija ludy,
a ponad tobą jaśnieje Pan(...)"
Iz, 60,1

(powyżej wersja dla tych, którzy też lubią Izajasza, a poniżej dla tych, do których przemawia coś innego:)
"Bo każda rzecz ma swoje pęknięcie, a przez pęknięcie sączy się światło..."
(prawda, że piękne?)



Kochani, z całego serca życzę Wam, nie tylko na te Święta Wielkanocne, ale na cały rok, dużo wewnętrznego światła...

Możecie być pewni, że w dalekiej Japonii myślę o Was w te dni Wielkanocne i mam nadzieję, że Wy o mnie też troszeczkę...:)
Ada

wtorek, 7 kwietnia 2009

4月7日

Czwarty wpis, czyli o tym jaką panikę wywołuje w panach sprzedających sprzęt elektorniczny jedna kupująca telefon komórkowy Polka...

Dziś miałam napisać bardzo poważny, refleksyjny wpis o kwitnących wiśniach, pięknie Japonii, zachwycie i nie-zachwycie (w odpowiedzi, Goś, na Twojego maila:) wszystkim, co tu widzę, słyszę i czym żyję. Ale stanie się inaczej, oto bowiem wróciłam do akademika po prawie 12 godzinnej wyprawie po....telefon komórkowy!I dostarczyło mi to tyle emocji, że się powstrzymać nie mogę, będzie więc raczej znów sensacyjnie i na wesoło;)

Zasięgnąwszy porady u Polki mieszkającej w drugim tutejszym akademiku (Mai i Piotrkowi dobrze znana Magda L.), wyruszyłam dziś na nieskomplikowaną zdawałoby się wyprawę po telefon komórkowy, bo zdaje się, że w Japonii bez telefonu daleko nie zajadę...wszędzie każą podawać nr telefonu, a akademik telefonu nie posiada (odpada problem okupowania telefonu, są tylko budki telefoniczne, ale nawet one - jak się dziś dowiedziałam - nie mają swojego numeru telefonu, w każdym razie administracja go nie chce upublicznić, czy jakoś tak). No i tak. Udałam się za tę na wyprawę do DUŻEGO MIASTA czyli do Osaki. Nie powiem, całkiem byłam tą wyprawą podniecona, no bo pierwszy raz zapuszczałam się gdzieś poza moje okoliczne, górskie wioski. Jechałam tam z przygodami, przesiadając się wiele razy, ale w końcu dojechałam i jak tylko wysiadłam, poczułam w nozdrzach znajomy zapach wielkiego miasta...Tak jak niektórzy czują zapach morza, jak jeszcze go nie widać i się nim cieszą, mnie ucieszył zapach Osaki o zmierzcu. Bo ja to jednak miastowa dziewczyna jestem, co tu kryć. Zaczynam już lubić moje tutejsze góry, ale nie ma to jak zapach dużego miasta...I wcale nie chodzi o to, że tam śmierdzi albo coś, raczej o to, że zapach dużego miasta kojarzy mi się najbardziej z Warszawą i moim widokiem z okien na Górnośląskiej i tym, jak Warszawa pachnie latem...Natsukashii....Trochę się rozmarzyłam, a miało być na wesoło. No to "wracam do moich baranków" (kto rozpoznaje idiom ten rozpoznaje, a kto nie, musi poszperać we francuskiej literaturze:)

Pierwszy sklep, do którego skierowałam swe kroki, wielgachny Yodobashi Camera tuż przy stacji Umeda nie okazał się mi przyjazny. Przyjechałam doń z konkretnym celem zakupienia jednego z przepięknych telefonów w kolorach tęczy (znaczy się, ten model jest we wszystkich kolorach tęczy i jak stoją obok siebie te telefony to wyglądają tak rewelacyjnie, że nie wiem, jak im się można oprzeć), a tu klops, bo mają tylko model biały, czarny i granatowy. No nie...Nie po to jechałam 1.5h do Osaki, żeby kupić czarny telefon!!!! No więc po krótkiej dyskusji z panem sprzedającym zrobiłam nieeleganckie w tył zwrot i postanowiłam udać się do wioski tuż za Osaką, bliżej mnie, ale wciąż w kręgu większej cywilizacji, do Senri-Chuuo. Zajechałam tam koło 18, odnalazłam upatrzony dwa dni temu sklep, wjechałam na drugie piętro i od razu zaczełam sprawiać ludziom problemy swoim pojawieniem się...
Pierwszy zagadnięty pan kazał poczekać, zawołał drugiego, drugi przyszedł i zobaczywszy moją twarz już się zgiął w pół ze strachu i stresu, zdaje się. Zaraz też zapytał, czy sobie radzę z japońskim. Odpowiedziałam zgodnie z prawdą (oj, kiedy ja się wreszcie nauczę, że zazwyczaj to NIE popłaca??), że radzę sobie średnio, ale pośpieszyłam go uspokoić, że problemy mam głównie z mówieniem, bo rozumiem większość tego, co się do mnie mówi. Jakoś się biedak nie uspokoił, usadowił mnie naprzeciw siebie, ale zaczął się pocić i wiercić i ciągle mnie prosić o poczekanie jeszcze chwilki, przy tym cały czas coś mamrotał do mikrofonu, który miał w ubraniu...Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie wzywa ochrony sklepu, no ale nie...On się wierci, ja czekam, w końcu on się zbiera na odwagę, żeby mi wytłumaczyć, że on przez ten mikrofon to wzywał TŁUMACZA...!Trochę mi się przykro zrobiło, że najwyraźniej aż tak mało przekonywująca jestem, albo że aż tak niezrozumiały jest mój japoński...Już mu nawet chciałam powiedzieć, że chyba niepotrzebnie, bo ja go naprawdę rozumiem, więc jak będziemy spokojnie i powoli rozmawiać, to się dogadamy, no ale stwierdziłam, że skoro już go wezwał, to po gruszkach. Po chwili zjawił się i tłumacz. Też się wije i skręca na mój widok, ni to w ukłonach, ni to w stresie wielkim, bo jak usłyszał, że ma tłumaczyć na angielski to pobladł i skamieniał i chciał się wycofać. No ale sprzedający nr 2 bardzo go prosi, więc sprzedający nr 3 zgadza się w końcu tłumaczyć i siada wokół mnie. I zaczyna się....
Ja tłumaczę po japońsku co chcę kupić i jaki plan taryfowy, bo mam to już na karteczce nawet przygotowane, sprzadający nr 2 dodaje jakieś informacje i wszystko jakoś idzie dopóki sprzedający nr 3 nie zaczyna tłumaczyć mi tego na angielski...No bo wtedy to ja skamieniałam, bo NIC, ale to NIC nie rozumiem. Ani jednego słowa, które on z wysiłkiem i bólem na twarzy, a potem na czole z siebie wydusza po angielsku. Masz ci los. No więc zakłopotana go proszę, żeby powtórzył, on się czerwieni i duka z siebie "price", "price", pokazując palcem kwotę w jenach, ktorą zresztą sama im wskazałam. No to jak sama im wskazałam to chyba rozumiem, że "price", nie? I nawet rozumiem co to jest monthly price i nawet to umiem powiedzieć po japońsku. No więc zaczynam na jakieś pytania i dogadywania szczegółów odpowiadać po japońsku, bo nie bardzo sobie wyobrażam konwersację z tłumaczem po angielsku. Sprzedawca nr 2 oraz tłumacz kiwają głową i proszą mnie o wszystkie możliwe dokumenty świata a nawet o pokazanie karty kredytowej (what the heck?). W tym czasie, gdy ja grzebię w swoich papierach, tłumacz opieprza bardzo grzecznie i dyskretnie sprzedawcę nr 2 i go pyta, po co go wezwał, skoro ja mówię po japońsku, na co ten mu równie grzecznie odpowiada: "No wiesz, bo na początku to nie było tak do końca jasne..." No nic. Na drugi raz będę mówić łamanym japońskim, że gadam płynnie po japońsku, coy mnie nie zawstydzali wzywaniem tłumacza...Lepiej jeszcze, powiem, że sama będę siebie tłumaczyć w razie potrzeby.
Po długim czasie uzgadniania szczegółów (niestety, z wtrętami angielskiego tłumaczenia, co było tciężkie zarówno dla mnie jak i dla tłumacza), idziemy do sprzedawcy nr 4, do którego doprowadzona zostaję przez sprzedawcę nr 2 i 3. Teraz ta sama dyskusja powtarza się ze sprzedawcą nr 4, tyle tylko, że tym razem, wspomagana przez swojego "tłumacza" mówię, że jak sprzedawca nr 4 będzie mówił wolno, to ja go zrozumiem. Czegoś się w koncu człowiek uczy, nie mam ochoty na tłumacza nr 5...Ale tłumacz-sprzedawca nr 3 twardo siedzi na krześle obok, ponieważ nieufny sprzedawca nr 4 go jednak o to poprosił. I znowu, gadamy tak co najmniej godzinę o tysiącach opcji w telefonie, o tym co mogę, a czego nie mogę, o moich dokumentach i tym, dlaczego nie mam telefonu stacjonarnego i dlaczego nie mogę go podać ("bo go nie mam" nie jest zadowalająco odpowiedzią). Sprzedawczyni nr 5 zostaje wysłana na poszukiwanie w internecie telefonu stacjonarnego mojego uniwersytetu, ponieważ najwyraźniej opcja pt. "nie ma telefonu stacjonarnego" w Japonii nie istnieje. Potem trochę się kłócimy jednak o taryfy, bo bez legitymacji studenckiej nie chcą mi przyznać taryfy studenckiej mimo, że w paszporcie mam napisane, że jestem studentem ze stypendium rządu japońskiego!!!Sprzedawca nr 4 jest niegrzeczny i przewraca już trochę oczami (tak trzy milimetry w jedną i drugą stronę, ale mojemu czujnemu zmysłowi obserwacji to nie umknie). Tłumacz jest bardzo miły i wspiera mnie w wahaniach, czy kupować telefon dziś, czy czekać na tę legitymację studencką...Grzecznie przyznaje się do winy (tzn. do nielogiczności tego, że potrzebna jest moja legitymacja studencka, żeby potwierdzić, że jestem studentką, skoro mam pięć innych dokumentów, gdzie jest to napisane jak krowie na rowie) i powtarza za mną "mondai desu ne" czyli "no to mamy problem"...Mamy. Ale jestem już ja też cała zgrzana, spocona i zdenerwowana i poluję na ten telefon już tak z 6h od momentu wyjścia z domu (bo najpierw musiałam się jeszcze przejecha ć do ratusza po takie zaświadczenie wymagane do kupna telefonu), więc macham ręką na różnicę taryfową i mówię, że kupuję dzisiaj. No to teraz sprzedawca nr 4 i sprzedawczyni nr 5, co wyrosła znikąd za jego plecami rzucają się kserować moje dokumenty...Informują mnie, że teraz będą je weryfikować i że to potrwa 40 minut...Pytają, czy się spieszę do jakiejś pracy...Do pracy to może nie, ale mam już dość tego wszystkiego i nie wiem, o której mam ostatni pociąg do siebie (bo jakoś wcześnie), więc oczywiście mówię, że "spokojnie, mam czas"...(iście po japońsku:P) Magda ostrzegała, że kupienie telefonu w Japonii trwa minimum trzy godziny, a ja jej nie uwierzyłam:)))
No to mam za swoje. Po czterdziestu minutach wracamy do rozmowy, podpisujemy umowę i udajemy się do kasy. Do kasy odprowadzają mnie sprzedawca nr 2, nr 3 i n4. W kasie czeka na mnie sprzedawca nr 6. Bardzo chciałam zapłacić gotówką, lecz niestety, za drogo mi ten telefon wyszedł i muszę płacić kartą. Karta jest szanowaną na całym świecie kartą Mastercard, więc mówię sobie, że nie będzie problemu. Sprzedawca nr 6 woła sprzedawcę nr 7, ten bierze ode mnie kartę, zaczyna coś z nią wyprawiać dziwnego, po czym odwraca się do mnie plecami i zaczyna mamrotać do mikrofonu...Tylko nie tłumacz nr 8, myślę sobie, ale po chwili oblatuje mnie strach, że może teraz wzywają ochronę...Ochronę to może nie, ale nie chcą mi powiedzieć, w czym jest problem. Stoimy więc tam sobie ja i wianuszek sprzedawców wokół, nagle wyrasta gdzieś sprzedawca nr 1 (miał ze mną do czynienia przez minutę może), patrzy na mnie, potem na swoich kolegów i posyła im pełne współczucia spojrzenie...No bez przesady, myślę sobie, to nie ja im kazałam robić cały ten cyrk, sami sobie zafundowali, to teraz mają...Przestraszyli się jednej Polki...Wezwany przez mikrofon przychodzi starszy sprzedawca nr 8, tłumaczy, że międzynarodowa karta, więc "problem, problem". Zaczynają więc po całym sklepie (4 wielgachne piętra) szukać kogoś, kto umie ten problem rozwiązać. Niegrzeczny sprzedawca nr 4 nie przewraca oczami, ale widzę, że ma mnie dość. Tłumacz jest miły, więc to jemu mówię, że bardzo mi przykro i że chciałam zapłacić gotówką, ale nie mam tyle pieniędzy. Pociesza mnie, że wszystko w porządku. Po kolejnych kilku lub kilkunastu minutach znalazł się sprzedawca nr 9, który umie obsłużyć moją kartę (nie bez problemu:), dochodzimy do etapu, gdzie (chyba) zapłaciłam....piszę chyba, bo procedura jest tak dziwna, że nie wiem, czy uda im się kiedykolwiek za pomocą nawet super sprzedawcy nr 20 ściągnąć te pieniądze z mojej karty....I oto nadeszła wiekopomna chwila...Wszyscy sprzedawcy stają wokół mnie, sprzedawca nr 4 wręcza mi torbę z telefonem, ładowarką, tysiącem instrukcji, bonów, etc, a nawet gadającycm psem - maskotką (sic!pies gada po japońsku, jeszcze nie rozgryzłam co, bo jakoś tak po psiemu, ale gada!). Wszyscy mi się kłaniają, a ja z wyrazu ich oczu wyczytuję "idź już wreszcie stąd, nieznośna gajdżinko, której pojawienie się w naszym sklepie było zwiastunem nieszczęścia i przez którą pracowaliśmy w pocie czoła przez ostatnie kilka godzin". Odkłaniam się więc zatem, w duchu złorzecząc na system (sama nie wiem jaki, zawsze można jednak zwalić winę na jakiś system) i odchodzę, czując po raz pierwszy od przybycia tutaj, że niedobrze jest być gajdżinem...

Epilog
Przy schodach dopada mnie tłumacz (sprzedawca nr 3), który martwi się, że ja może od przyjazdu nie rozmawiałam z rodziną i że pewnie dlatego potrzebny mi był ten telefon. Wręcza mi więc karteczkę ze swoim osobistym kodem, dzięki ktorej mam tak coś koło 30 minut rozmów do Polski za darmo albo za niedrogo w każdym razie...Jemu kłaniam się głeboko i szczerze i żałuję, że nie mam przy sobie żadnych polskich słodyczy, którymi mogłabym go w nagrodę obdarować. Wrócę do tego sklepu w przyszłym tygodniu podziękować panu tłumaczowi. Może mu nawet zrobię pisankę??? Niestety, nie zapamiętałam jego imienia, a po sprzedawcy nr 8 wszyscy wydają mi się bardzo, ale to bardzo podobni...

Koniec (u mnie prawie 1 w nocy, idę spać, a obok mnie spać będzie mój telefon pięknego, brzoskwiniowego koloru:))))

poniedziałek, 6 kwietnia 2009

4月6日

Trzeci wpis, w którym opowiem o tym, jak zaprzepaściłam szansę na zrobienie kariery w sekcji instrumentów dętych mojego uniwersytetu...

Bartek, nie wiem, czy w ogóle znajdziesz kiedyś czas, żeby poczytać tego bloga (byłoby mi bardzo miło), ale ze względu na lużny temat okołomuzyczny wpis ten dedykuję Tobie:)

W niedzielę palmową nie obudziły mnie (niestety...) żadne kościelne dzwony ani nic w tym stylu...Obudziły mnie po kolei: bębny, instrumenty dęte, przeróżne zsynchronizowane japońskie okrzyki, znów bębny, i tak w koło...Po półgodzinnym wsłuchiwaniu się w te ciekawe dźwięki postanowiłam opuścić moją stację badawczą na Antarktydzie (=łóżko w moim pokoju) i udać się na dwór w celu zbadania, jakie to sportowe zawody są przyczyną tego muzycznego tematu. Na ogromnym boisku, koło którego mieszkam (wymiarów tak ze 2 razy większych niż boisko do piłki nożnej) zobaczyłam oddziały dzielnych japończyków pogrupowanych na jakieś sekcje sportowe, jak mi się natenczas wydawało. Byli bejsboliści, piłkarze ręczni, nożni, siatkarze, łucznicy, aikidowcy (?), itd...Postanowiłam ominąć to japońskie mrowisko, nie widząc na boisku żadnego przedstawiciela rasy europejskiej. Ponadto byłam przekonana, że zaraz zaczną się jakieś zawody. Co się jednak okazało...Wszyscy Ci sportowcy, bębny, profesjonalna perkusja ustawiona na środku boiska, rożni trębacze i fleciści, wszyscy dwoili się tam i troili właśnie dla nas, nowoprzybyłych gaijinów (obcokrajowców, znaczy się), bo oto nastał dzień rekrutacji do japońskich kurabu (klubów), nie tylko sportowych. Po pół dnia zebrałam się wreszcie na odwagę (przyznam szczerze, wspomagana przez oddział składajcy się z Bułgarow, Rumunów i jednej Szwedki) i zeszłam na boisko, gdzie się czułam mniej więcej tak jak w takim sklepie, gdzie ledwie wejdziesz, a już Cię obsiada tłum sprzedających. No i ja wtedy nie bardzo wiem, co powiedzieć. Tak też było i tym razem. Odbyłam więc po kolei konwersację z przedstawicielami klubów: sztuk pięknych, japońskiego łucznictwa oraz aikido...Klubów muzycznych, których było chyba najwięcej, unikałam jak ognia, nie wiedząc, jak po japońsku powiedzieć "słoń mi nadepnął na ucho"...No chyba, że dosłownie...Ale rozbawiła mnie myśl, że zapewne przyjąłby mnie do siebie klub jazzowy albo klub instrumentów dętych, bez jakiegokolwiek muzycznego doświadczenia:) Był też chór uniwersytecki, ale postanowiłam być łaskawa dla swoich przyszłych kolegów z roku (być może), chociaż idea śpiewania w gronie osób, które być może też nie mają o tym jakiegokolwiek pojęcia dość mnie zafascynowała, przyznaję. Na boisko wydelegowali chyba tylko tych dobrych, bo nie słyszałam, żeby fałszowali, tych słabych trzymają pewnie pod kluczem, albo co.
Większość klubów tak gorliwie namawiała mnie do wstąpienia, że zastanawiałam się, czy im czasem za to nie płacą, albo co. Najgorliwiej namawiano mnie do nauki strzelania z japońskiego łuku (sam łuk ma chyba ze dwa metry). Ja mówię, że to chyba trudne, a oni, że wcale nie i że to dla tych, co nie mają żadnego doświadczenia w sporcie...Hmm...ciekawe co jest dla tych, ktorzy mają jakieś doświadczenie..
A tak na poważnie to chciałam się zapisać do klubu bejsbola dla kobiet, ale panuje dyskryminacja płciowa i nie ma żeńskiej drużyny. Nieładnie. Dziewczynki kierują do grupy cheerleaderek (zamieszczę zdjęcia, jak już będę mogła), grupy tańca nowoczesnego, flamenco, tańca brzucha, plecenia jakiś pledów czy toreb, czy Bóg-wie-czego...A w bejsbola grać nie mogą. Szkoda. W liceum byłam beznadziejna we wszystkich sportach poza siatkówką i palantem właśnie, więc myślę, że bejsbol miałby szansę iść mi lepiej niż te instrumenty dęte, czy strzelanie z łuku. Ale jeszcze się zastanowię...Póki co, od środy zaczynam ciężką pracę nad swoim marnym japońskim, bo wreszcie zajęcia czas zacząć. W końcu nie za strzelanie z łuku mi płacą:)

niedziela, 5 kwietnia 2009

4月5日

Drugi wpis, w którym opowiem o jajku-niespodziance, czyli o tym co można znaleźć w japońskich pączkach...

Dedykowany wszystkim tym, którzy lubią pączki:)))

No więc opowieść zaczyna się wczoraj. Budzę się rano (względnie rano bo tutaj tak koło 13 popołudniu, no ale czasu polskiego bardzo wcześnie rano, bo o 7.00), wychodzę z mojej nory trzech kołder (trzecią, koc właściwie, zakupiłam nazajutrz po pierwszej nocy polarnej u siebie w pokoju, w Carrefourze, do którego szłam na piechotę i na wyczucie wzdłuż autostrady, bo co próbowałam wsiąść do jakiegoś autobusu, żeby mnie tam zabrał, to pan kierowca w masce na twarzy i białych rękawiczkach uprzejmie informował mnie, że on akurat tam nie jedzie, ale nie podawał też żadnych informacji na temat tego, który autobus tam jedzie, no nic, dzięki temu obeszłam już całe moje wielkie miasto), ubieram się i postanawiam wyruszyć na wyprawę w celu upolowania jakiegoś śniadania (od przylotu minęły już chyba cztery doby, a ja w sumie zjadłam dotychczas 4 posiłki...nic dziwnego, kampus jest w górach, do najbliższego sklepu 25 minut piechotą i pokazano mi go dopiero 2 doby po przylocie). Na dworze przyjemna ulewa, ale nie zrażam się, bo jest już 14, a ja ostatni posiłek jadłam poprzedniego dnia koło 18 (i był to mój jedyny posiłek tamtego dnia), no więc dość oczywiste, że jestem BAAARDZO głodna. Ponieważ lać nie przestaje, stawiam na ekstrawagancję i zamiast maszerować 35 minut do lokalu o dumnie brzmiącej nazwie Mr. Dougnat, gdzie liczę na dobrą, ciepłą kawę i jakiegoś pączka, postanawiam zaczekać na autobus i zapłacić tak koło 7,5 złotych za przejechanie 5 przystanków (tak naprawdę jedyne co jest w Japonii drogie to komunikacja wszelaka, książki kosztują mniej niż 2 bilety autobusowe:( Jak postanowiłam, tak też uczyniłam. Wysiadam więc w centrum mojej wioski, z nieba leje jak z cebra, a ja odkrywam, że Mr. Dougnat to chyba jakieś bardzo trendy miejsce, bo tłum jak na Marszałkowskiej, są tam wszyscy, rodziny z dziećmi, japońskie laski na randce z ukochanym, japońscy biznesmeni, etc...Dodaje mi to odwagi, wchodzę zatem i już od progu cieszy mnie, że jest pół samoobsługa, bo zamawianie czegokolwiek w Japonii póki co potwornie mnie stresuje, na dodatek wolę najpierw zrobić dokładną inspekcję pączków, coby nie trafić na coś niezjadliwego. Czeka na mnie otwarta witryna gigantycznej chłodni i tak ze 30 rodzajów pączków. Wybieram jeden, przypominający polską "oponkę" albo tzw. "pączka francuskiego", ale że jestem pożądnie głodna szukam "co by tu jeszcze, panowie, co by tu jeszcze..." No i mam, znalazłam!Najzwyklejszy na świecie pączek z marmoladą, wyglądem nie różniący się niczym od pączków na chmielnej, okrągły, równy, bez żadnej dziury, czy co. Chwila wahania, zerkam na nazwę pączką...Hmmm...K-A-R-I-P-A-N....Zastanawiam się, co to może być...PAN to proste, znaczy buła, chleb, ciacho, K-A-R-I z angielskiego, więc kombinuję...przychodzi mi do głowy, że najbliżej temu jest curry, no ale patrzę na wszystkie pączki, wszystkie są oblane czymś słodkim, najmniej słodka wersja jest z lukrem z zielonej herbaty, no i myślę sobie, że w szanowanej amerykańskiej knajpie, za jaką od razu uznałam Mr. Dougnat, nie zaserwowaliby takiego dziwactwa jak pączek z pastą curry. Uspokajam się, że K-A-R-I pochodzi zapewne od K-A-R-O-R-I czyli nazwa oznacza nie mniej ni więcej tylko "kaloryczny pączek". A że tego właśnie mi trzeba, chwytam za pączka i udaję się do kasy. Po drodze napotykam na trudności w postaci pytań pani kasującej, bo dopytuje się mnie, czy chcę tegoż pączka na zimno czy na ciepło, po krótkiej dyskusji dochodzimy do porozumienia, czyli ja mówię, że nie zrozumiałam, co do mnie powiedziała, a ona kiwa głową i mi go podgrzewa. Siadam sobie wygodnie z moją kawą, cieszę się, że chwilę sobie odpocznę zanim znów udam się w nieznane, tym razem na poszukiwanie księgarni i sklepu z grzejnikami (doszłam do wniosku że temperatura w moim pokoju musi wynosić tak max 15 stopni i że bez farelki się nie obejdzie, nie wiem tylko jeszcze, czy oni tu mają farelki). Skonsumowawszy pączka nr 1, sięgam po drugiego...No i całe szczęście, że go nie ugryzłam, tylko przełamałam na pół, bo nie wiem, czy potem nie miałabym pączkowej traumy do końca dni moich. Pączek w istocie okazał się pączkiem nadzianym pastą curry, która po podgrzaniu wydawała z siebie bardzo silny zapach...Zostawiłam więc biednego pączka na talerzu, poprzyglądałam mu się trochę, zrobiłam mu nawet pamiątkowe zdjęcie (niestety, kabelek do aparatu został w Polsce, zdjęcia będę mogła przesłać i umieścić na blogu dopiero po świętach, jak dostanę przesyłkę od rodziny...szkoda...pączek naprawdę warty upamiętnienia, potem już nikt nie będzie pączkowej historii pamiętał:), po czym zostałam ze trzy razy wystraszona przez panią obsługującą, która podchodziła pytać, czy nie chcę dolewki kawy (a stresowała mnie tym, że nie wiedziałam, czy jej dobrze i grzecznie odpowiadam "nie, dziękuję, już wystarczy"). Wychodząc musiałam jeszcze w przepraszających ukłonach wytłumaczyć pani sprzątającej, dlaczego mi nie smakowało. Wytłumaczyłam, że myślałam, że jest to pączek na słodko i że to moja wina, że się pomyliłam i go zamówiłam i dlatego go nie zjadłam. Pani mnie wysłuchała, po czym spytała: "A może zapakować?" (...)
Nie, nawet bardzo głodna wieczorem nie miałam ochoty na pączka-curry (...)

sobota, 4 kwietnia 2009

4月3日2009年

Pierwszy wpis, w którym czytelnicy dowiedzą się, co oznaczają skróty FC i FF oraz dlaczego partnerskim miastem Minoh powinien być Brok nad Bugiem...

(dedykowany Kindze i Karoli na pamiątkę września siedem lat temu:)


Małe cofnięcie się w czasie o dwie doby...Jest pierwszy kwietnia...

Godzina 10:05 ; wylot z Polski do Frankfurtu
Godzina 11:50 ; lądowanie we Frankfurcie
Godzina 15:00 ; opóźniony wylot z Frankfurtu do Osaki...

Godzina 19:00 ; Siedzę sobie w samolocie i myślę, jak to fajnie latać tak daleko i jak te drogie linie lotnicze naprawdę mają niedrogie bilety, jak tak zreasumować za co się płaci, no bo tak...Najpierw zaserwowali gorące chusteczki do odświeżenia się, potem drinki, potem bardzo dobre jedzenie, zieloną herbatę, potem co godzina chodzą i pytają, czy ktoś nie chce soku albo wody, potem koca, poduszki, itp., itd. A do tego na ekranie przede mną mam do wyboru tak z 15-naście filmów, z których żadnego nie widziałam, 26 stacji radiowych, w tym przekrój od przebojów oldies w stylu Tiny Turner, przez najnowsze trendy bollywoodzkie, japońskie, koreańskie i tadżmahalskie prawie że, no a jeszcze kanał 25 - nieśmiertelna poezja niemieckich wieszczów (Rilke w samolocie i to jeszcze po niemiecku, jak dla mnie rewelacja, chociaż czytali nie te wiersze co znam, więc się jednak poddałam po chwili słuchania). No więc oglądam te filmy (tak z cztery pod rząd) i się cieszę, bo na żadnym nie byłam w kinie, a na co po niektórych chciałam i rozmyślam nad tym, że « fajna ta stołówka1 », czyli generalnie, że fajnie jest latać tak daleko i w ogóle...Wkręciłam się nawet w kultowy film dla nastolatek o miłości wampira i młodej dziewczyny (bo o ile do dziś nie przekonałam się do Harry'ego Pottera i na ogół nic z gatunku science-fiction nie czytam to jednak Sapkowski zaszczepił u mnie sympatię dla wampirów, film też całkiem niezły)...I tak minęło popołudnie pierwszych godzin lotu.

Godzina 22:50 ; Tak. O ile fajnie jest z samolotu oglądać wschód słońca (w Korei, nad którą lecimy jest około 6-tej rano), o tyle....stołówka jest teraz jakoś dużo mniej fajna, bo nogi bolą w każdej pozycji tak samo i z pamięci znikają wszelkie argumenty dotyczące znośności długiego lotu i drogich linii lotniczych, dbających o to, żeby mi było wygodnie. Nie jest!!!

Godzina 3:00 ; Stoję w gigantycznej kolejce, coby oddać odciski palców w okienku rejestracji dla "obych" i przypieczętować tym samym legalność mojego pobytu w Japonii, jak potem ucieknę, to jeszcze mnie znajdą, kto ich tam wie...?

Godzina 13:00 (w Japonii wieczór) ; Jestem w akademiku, nie dziwi mnie toaleta, umywalka i prysznic w jednym, czyli w szafie w moim pokoju (w końcu super, że mam tę szafę dla siebie, a nie muszę jej dzielić z innymi:), ani dziwne urządzenie, które nie wiem, do czego służy (później wyczytałam, że to oczyszczacz powietrza, na razie boję się go włączyć), ani to, że adapter kupiony na frankfurckim lotnisku jest niekompatybilny z moim Mackiem (no bo co jest kompatybilne z Mackiem???chyba tylko drugi Mac:), mimo że miał działać na wszystkie gniazdka Europy i Japonii razem wzięte. Ani to, że jak wyłączyłam światło, to zapalił się w pokoju na zielono fosforyzujący w nocy, jak się okazuje, wielki zegar na ścianie. Nie dziwi mnie nic, aż do chwili, kiedy próbuję zasnąć i odkrywam, że jest pioruńsko zimno...Nie-japońsko zimno, no bo przecież Japonia to prawie że ciepły kraj. Zakładam więc skarpetki, nakrywam się kocem, idę spać. Wstaję co godzinę, żeby włożyć jeszcze jedną warstwę ubrania, skutkiem czego rano budzę się w podkoszulce, piżamie, polarze, opasce na głowę, rajstopach i skarpetkach, owinięta w dwie kołdry i wciąż mi w nos zimno!!!! No to to mnie wreszcie zdziwiło porządnie. Przywołalo też dawne wspomnienia, no bo kiedy ja ostatni raz spałam w piżamie, bluzie i rajstopach? Siedem lat temu w kartonowych pudełkach – domkach letniskowych w Broku nad Bugiem. Z Karolą i Kingą na sławetnym obozie integracyjnym dla studentów I roku, gdzie akurat trafiliśmy na złą pogodę, a ....

zła pogoda + kartonowe domki = FC (freaking cold) lub FF (fucking freezing)
(druga wersja preferowana jest przez moją siostrę:)

I am sure they remember....Takich rzeczy się nie zapomina, zakładałyśmy na noc po pięć par skarpetek, a i tak miałyśmy czerwone nosy na dzień dobry. Tak jak ja dzisiaj. Stąd prosta konkluzja, którą rozbuduję jeszcze jutro. Minoh, miasto w którym mieszkam, położone 15 km na północ od Osaki, niczym się nie różni od polskiego Broku nad Bugiem...

P.S. Jeśli nawet MI jest zimno, to to zdecydowanie jest bardziej fucking freezing niż freaking cold...Sis, zastanów się poważnie, czy chcesz jechać na ten Szpitzbergen!!!

W przepaść z parasolką...

Wszystkie oryginalne blogi są do siebie podobne. Każdy nieoryginalny blog ma za to swoją własną historię...A że do miana nieoryginalnego i banalnego, w gruncie rzeczy, bloga pretenduję...

Zarzekałam się, że nigdy i za żadne skarby świata nie będę się wyzewnętrzniać i dostosowywać do blogowych mód, etc. I jak to jest ze wszystkim w moim życiu, te wszystkie "nigdy" się na mnie szybko zemściły i oto jestem w Japonii (gdzie miałam nigdy nie pojechać ze względu na karaluchową fobię), w damskim akademiku (jakby mi ktoś powiedział, że dobrowolnie w czymś takim zamieszkam...), gdzie chodząc po pokoju usiłuję łapać internet i skończyć zakładanie tego bloga...(no właśnie, bloga, ja, która nawet maili nie lubię i w ogóle uważam, że era przedkomórkowa była czymś fenomenalnym!). Jest jeszcze parę takich "nigdy", którym jestem wierna, póki co, ale jeszcze mnie tu czekają dwa lata to i te "nigdy" zdążą się na mnie zemścić;)

Teraz będzie metafora. Trzeba uprzedzić, bo inaczej będzie zbyt patetycznie:)
Tytuł bloga wziął się z obrazu ukiyoe, który zobaczyłam po raz pierwszy w towarzystwie mojej japońskiej koleżanki Konomi na wystawie ukiyoe w Bibliotheque Nationale de France w Paryżu. Jakoś mnie pośród obrazów mieszczańskiego życia urzekł ten abstrakcyjny obraz pięknej kobiety, co skacze z parasolką w ręku z dachu jakiejś tam świątyni (wedle japońskiego tytułu obrazu). Francuski tytuł obrazu też mi przypadł do gustu, no i go sobie przetłumaczyłam na polski jako właśnie "Dama skacząca w przepaść z parasolką". Nic dodać nic ująć. Ada lecąca do Japonii jest kwintesencją tegoż obrazu. Jak również wszystkie moje inne przedsięwzięcia i życiowe decyzje, które wyglądają właśnie tak. Skaczę nie wiadomo w jaką przepaść i nie wiadomo po co, nieprzygotowana na to zupełnie (no bo kto skacze z parasolką, wyłączając, oczywiście, Mary Poppins...bez komentarza...), wszyscy mnie podziwiają za odwagę, a tak naprawdę moja odwaga bierze się chyba z tego, że ja dopiero skacząc orientuję się, że nie mam spadochronu tylko właśnie jakąś marną parasolkę. No i wtedy powstaje problem. Tak. Ta sytuacja ma w sobie coś z powtarzalności w moim życiu. Hence the title.

Ostatnie wyjaśnienie: dare no tame ni blog wo kaku no? (uwaga, tu już naprawdę będzie patetycznie i nic na to nie poradzę, nawet nie chcę:)
Dla rodziny i przyjaciół, żeby wiedzieli, że o nich pamiętam, myślę i tęsknię i że to także dzięki nim skaczę sobię z tą parasolką...:)

Mam nadzieję, że będziecie czytać, pisać i komentować, tak żebym nie myślała, że piszę do siebie, bo to mi się szybko znudzi.

Ja, hajimashou czyli bloga czas zacząć.