sobota, 30 maja 2009

5月30日

Czyli wiadomości z kraju pory deszczowej....

Dzisiaj będzie w telegraficznym skrócie, bo ten weekend mam równie intensywny, jak ostatni tydzień nauki, z tym, że na szczęście w weekend czekają mnie także intensywne, a miłe wydarzenia (wspinaczka do naszego lokalnego wodospadu ze znajomymi z Nary w dniu jutrzejszym, np.)...Mogłabym wybrać jakiś jeden temat, ale w tym tygodniu dużo się działo, więc żeby niczego nie pominąć zrobię taki telegraficzny skrót a la "7 dni tygodnia" (był kiedyś taki program na dwójce...)

PONIEDZIAŁEK:

Wróciliśmy na zajęcia, największa atrakcja, wszędzie stoją dezynfekatory do rąk, niektórzy wykładowcy noszą maseczki, studenci japońscy co poniektórzy też, żaden obcokrajowiec:))) Ale generalnie panika związana ze świńską grypą wszystkim pomału już przechodzi. I całe szczęście!

WTOREK:

We wtorek chyba nic się emocjonującego nie zdarzyło, w każdym razie nie bardzo sobie przypominam, żebym rejestrowała coś istotnego...Tak więc po prostu wtorek. Jak każdy inny wtorek w Japoni:)

ŚRODA:

Udało mi się własnymi siłami zablokować swój telefon komórkowy, tak że stał się zupełnie bezużyteczny do momentu odblokowania, ktore by się nie wydarzyło, gdyby nie to, że mam tu znajomych dobrze mówiących po japońsku...ja się z panem z centrum obsługi klienta nie za dobrze dogadywałam i myślę, że i ja i on byliśmy bardzo szczęśliwi, jak słuchawkę przejął Kuba...W ogóle w środę miałam dzień spod znaku piątek, 13-tego....

CZWARTEK:

W czwartek przeżyłam swoje "pierwsze" trzęsienie ziemi...Myślałam, że będzie dużo, duuuuuużo straszniej, a tak naprawdę było tak, jakby bardzo silny wiatr uderzył w szyby budynku, trwało to 2 sekundy i koniec...ponoć 4 stopnie, bo od 1-3 się nie czuję, to się dało poczuć, ale nawet nie zdążyłam się przestraszyć, jak już się skończyło. Tak więc "chrzest bojowy" za mną:)

PIĄTEK:

Miałam duży egzamin i go, niestety, oblałam, bo chociaż się bardzo starałam był to mój trzeci test ze znaków w tym tygodniu i już mi trochę siły nie starczyło...Poza tym byłam na naszych zwyczajowych już piątkowych zakupach polsko-tajskich (Tajowie nie tylko nie chodzą sami na zakupy, dowiedzieliśmy się też, że szanujący się Taj 500m podjeżdża taksówką - ponoć są tanie...)

SOBOTA:
Początek pory deszczowej, takich ścian deszczu jak dzisiaj tutaj to chyba nigdy jeszcze w Polsce nie widziałam, no chyba że przez chwilę, w trakcie letniej burzy...Ponoć tak będzie przez miesiąc-półtorej...na szczęście jest ciepło, więc nawet jak się przemoknie (trudno, doprawdy nie...), to pora deszczowa nie jest taka straszna...bardziej się boję letnich owadów niż tej pory deszczowej...a, zapomniałabym! Dzisiaj nastał też ten wiekopomny moment, kiedy po dwóch miesiącach bytowania na papierowych talerzykach albo pudełkach zip-lockowych zakupiłam: talerze, miseczki, patelnię, łopatkę do patelni oraz sałatowirówkę!!!!!!!! Wszystko w pasujących do siebie odcieniach różowego, dodam tylko, długo się nie mogłam zdecydować na kolor, ale w koncu dopierałam wszystko do koloru patelni, więc musiało być różowe albo czerwone:) Przy okazji, zamieszczę zdjęcia tego sprzętu:) Wreszcie mogę gotować w czymś więcej niż w jednym garnku!!!!!!!!!!!!!!Miałam jeszcze kupić urządzenie do gotowania ryżu, ale nie znalazłam taniego i poręcznego, więc to przy następnej wyprawie/okazji (wyprawa po talerze i patelnię zjadła mi pół dnia, tak to jest jak się mieszka w górach a chce się kupić teflon...:))))

To będzie mniej więcej tyle, nie są to wiadomości wagi światowej, ale małe okruchy mojej codzienności, którą się chciałam z Wami podzielić:) Przy okazji przepraszam za tegotygodniowe opóźnienia mailowe, na wszystkie maile odpowiem, o wszystkich Was bardzo myślę, ten tydzień mi po prostu minął za szybko i nie miałam tak naprawdę żadnego wieczoru z komputerem, żeby na spokojnie popisać...:( Me so sorry...

poniedziałek, 25 maja 2009

Tłumaczenie (freestyle:) : "CZASY ŚWIŃSKIEJ GRYPY...."
"Wraz z nastaniem czasów świńskiej grypy, życie stało się uciążliwe...studentom zabroniono się "gromadzić"....nia mają lekko studenci w czasach świńskiej grypy..." (zdjęcie nr 1: Mauritio w maseczce, zdjęcie nr 2: Pao, David i Kuba podczas naszej wspólnej kolacji)
"Wspólne gotowanie posiłków jest chyba zabronione...." (Kuba)
"Ale, w tych jakże niebezpiecznych czasach, studenci mają też całkiem zwyczajne problemy...."(zdjęcie nr 1: Pao w całej swej krasie:)
"Nie jestem tym, za kogo mnie Adriannana uważa" (Pao) [Pao ciągle powtarza, że ja mam o nim złe zdanie...a jakie mam, czytelnicy się dowiedzą z ostatniej strony komiksu;)]
"Inne nasze problemy to np. jak znaleźć mieszkanie za niecałe cztery miesiące oraz ile tysięcy kroków trzeba zrobić, żeby znaleźć koreańską knajpę..."
"Co?!? 20 tysięcy kroków???" (Pao, Kuba i Pannee/Miuu*)
* jedni mówią na nią Pannee, inni Miuu, taki urok...
"20 tysięcy kroków później..." [a co, nie będziemy w czasie grypy jeździć autobusami ze wszystkimi potencjalnie zarażającymi Japończykami;)]
" Cicha woda...?!?? Co to jest "cicha woda"?!?!?! (Pao, który w istocie JEST idealną ilustracją powiedzenia "cicha woda brzegi rwie":))))

Koniec.
Hope you liked it! Bardzo uprzejmie upraszam się o komentarze w tym tygodniu, bo mam bardzo ciężkie najbliższe dwa tygodnie, same testy, etc., więc obawiam się, że tak szybko znowu nie napiszę, a chciałabym z kolei mieć jakiś odzew z waszej strony, żeby wiedzieć, że jeszcze o mnie pamiętacie:)))

niedziela, 24 maja 2009

5月25日

Wróciliśmy na zajęcia i nawet nie musimy nosić maseczek, tylko dezynfekować ręce wchodząc i wychodząc do budynków... Ale ja nie o tym...



Po raz pierwszy zabrałam się za dzieło tak skomplikowane, jak opublikowanie na blogu krótkiego filmiku, tak więc nie wiem, czy cokolwiek z tego wyszło, teraz muszę znów pędzić na zajęcia, ale jak wieczorem nie będzie działało, to się tym zajmę i to poprawię, obiecuję! Generalnie film - pokaz slajdów obrazuje moje życie kampusowe w trakcie świńskiej grypy, a konkretniej moich tajskich, brazylijskich i irańskich znajomych:) A, pokaz slajdów jest na razie w japońskiej wersji językowej, ale w razie zapotrzebowania i zainteresowania czytelników stworzę polską wersję językową...No to enjoy:) (o ile się otworzy)

niedziela, 17 maja 2009


No to jesteśmy na kwarantannie...

Szczerze powiedziawszy, jak wylatywałam do Japonii, to się bałam trzęsień ziemi i karaluchów i do głowy mi nie przyszło, że prędzej niż one dogoni mnie postrach świńskiej grypy....Ponieważ wczoraj wykryto wirusa świńskiej grypy u uczniów z miasta obok nas, mój uniwersytet odwołał wszystkie zajęcia, na razie na tydzień (jak to się przerodzi w miesiąc, tak jak strajk francuskich uczelni....), i kazał nam chodzić w maseczkach, jak wychodzimy...
Trzymajcie kciuki, żeby do nas, na kampus, to badziewie nie doszło, bo wtedy będzie mniej wesoło, na razie mamy wolne i siedzimy na kampusie, więc nic strasznego. Mimo wszystko pomyślcie o mnie, ciepło, proszę w tym najbliższym czasie:)))

piątek, 15 maja 2009

Życzenia urodzinowe dla mojej siostry

SIS, WSZYSTKIEGO NAJLEPSZEGO Z OKAZJI URODZIN, CZĘŚĆ PREZENTU ZNAJDZIESZ PONIŻEJ :))) HOPE YOU LIKE IT
5月16日

czyli urodzinowy wpis dla mojej siostry na temat przyjaźni polsko-radz....a, nie, pomyliłam się... przyjaźni polsko-tajsko-brazylijskiej (innych oczywiście też zapraszam do przeczytania:)

ENJOY SIS (I WSZYSTKIEGO NAJLPESZEGO!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!)

AKT PIERWSZY - czyli ile osób jest potrzebnych do kupienia chleba....

Piątek, godzina 8.50, zajęcia z Osaka-ben

Jak wszyskim wiadomo wczoraj był piątek, także dla mnie wyczekiwany dzień konca zajęć, testów, mniej wyczekiwany początek zadań domowych i pisania sakubunów (takie japońskie wypracowanie), generalnie dzień, który jest tradycyjnym dniem wesołej popijawy (przy małej ilości alkoholu, tak naprawdę) młodziutkich Japończyków (lat 18-21) i mieżdunarodnych studentów (lat 20-23). Jak możecie zauważyć do kategorii wiekowych wymienionych powyżej się nie zaliczam, tak więc miałam wczoraj całkiem wolny wieczór, który zapowiadał się mniej lub bardziej wiejsko-górsko, nie nadto ekscytująco...Ale że życie moje lubie mnie zaskakiwać, od rana czekały na mnie niespodzianki...Bo kiedy oto siedziałam sobie na dość nudnych zajęciach z Osaka-ben (dialekt osakijski) o 8 rano, mój towarzysz Taj - Pao mu na imię - zadał mi podejrzanie proste pytanie, czy się może wybieram dziś na zakupy żywieniowe...Zawahałam się chwilę, bo jakoś mi się wydało za proste, po tym, jak mu ostatnio tłumaczyłam, że chodzę na zakupy prawie codziennie, bo po pierwsze nie mam miejsca w lodówce, żeby robić tygodniowe, a po drugie chodzenie po moich górach jest numerem jeden na mojej liście rozrywek, przebija to może tylko łażenie po górach połączone z wyprawą do Mister Donata:)))) No ale jako prawdomówna, grzeczna kenkyuuseika (research studentka:) udzieliłam mu po tym wahaniu odpowiedzi, że a i owszem, wybieram się. Padło następne podejrzane pytanie z cyklu zakupowych, tym razem dotyczące tego, o której się wybieram....Zaczęłam już podejrzewać do czego ta konwersacja zmierza i wyobraziłam sobie, że przyjdzie mi dreptać na zakupy w towarzystwie nieśpiesznego, acz uroczego Taja, bo dla niego robienie czegokolwiek samemu to po prostu koszmar, o czym już pisałam. Odrzekłam więc pogodnie i łagodnie, w duchu godząc się na tę perpektywę, więdząc że wydłuży to znacznie moją wyprawę...no trudno..."trudno o przyjaciół", jak mawiał jeden z moich ulubionych poetów;) Nie należy więc na obczyźnie wzgardzać niczyim zaproszeniem!Kiedy zatem poinformowałam Pao, że pójdę po zajęciach, czyli coś koło 17, spodziewałam się raczej odpowiedzi w stylu: "czy możemy pójść razem?" Jak już wspominałam, życie jest jednak zawsze o tyle ciekawsze niż nasze względem niego oczekiwania i miast prostego pytania usłyszałam co następuje: "O piątej...piątej...dobrze, ja kończę o czwartej, tak, tak, pójdźmy razem, mam zajęcia z Kubą, to jego zaproszę, zaproszę też Miuu (koleżanka Tajka), tak, tak, o piątej, będziemy przed Twoim akademikiem...dobrze?"Jednym słowem, zamiast jednego Taja dostałam do swoich zakupów żywieniowych obstawę całego polsko-tajskiego teamu uniwersyteckiego (wszyscy jesteśmy research students), a wyprawa po chleb (uj, niedobry, japoński chleb...prawie go nie jem) uzyskała rangę międzynarodowej misji dyplomatycznej, prawie że:)))

AKT II - ile tysięcy kroków trzeba zrobić, żeby dotrzeć do sklepu w Minoo...

Piątek, godzina 17.00, przed akademikiem

O godzinie 17.00 dzielnie czekamy z Kubą na Pao i Miuu, trochę się podśmiewając z naszej wielkiej wyprawy sklepowej. A, zapomniałam dodać, misja wybrania sklepu została powierzona mi, bo z naszej czwórki nikt nie zna naszego miasta tak dobrze jak ja (ha!schodzone kilometry na coś się przydają) Ponieważ dla mnie nasze góry to już prawie pestka, łażę po nich codziennie, bo nie mam innej opcji sportowej za bardzo, a coś tu trzeba robić poza kampusem, bo inaczej można zwariować, nie byłam zbyt miłosierna i postanowiłam wyciągnąć całą ekipę do sklepu, który w moim odniesieniu jest względnie blisko (dziś np wybieram się do Carrefoura dalej), w oczach Tajskiej młodzieży (no, może trochę przesadziłam, Pao ma 24 lata, a Miuu 31 chyba) jest to zaś tam, gdzie nigdy jeszcze nie doszli i boją się trocę czy przeżyją tę wycieczkę. pocieszam ich, że po drodze są ładne widoki i w ogóle, no i że sklep jest najtańszy i że ma najświeższe owoce i warzywa (chociaż w Japonii wszędzie wszystko jest świeże w sklepach, nie żartuję!) i w ogóle...Ale trochę się zapędziłam, bo jeszcze nie wyruszyliśmy...czekając na Pao pod męskim akademikiem dla odmiany spotykamy Mauritio, uroczego Brazylijczyka (przypominającego z postury i poczciwej twarzy bardzo spokojnego niedźwiedzia), który zawsze się cieszy na nasz widok i nieodmiennie twierdzi, że polski to przepiękny język do słuchania...Poza tym dzięki niemu i Janie (Brazylijka, mieszka na moim piętrze i Sis, śmieje się głośniej od Ciebie!!!! Jak jej nie słychać to całe piętro myśli, że jej nie ma albo co, ZAWSZE ją słychać:) dowiedziałam się, że Adrianna to super popularne imię w Brazylii...No i jak tu nie lubić Brazylijczyków, pytam się? Ale, wracając do Mauritio, Mauritio dopiero uczy się japońskiego, jest inżynierem i bardzo fajnie się słucha jego starań językowych, bo on bardzo, ale to bardzo się przykłada do nauki...Żeby nie być gołosłowną opiszę to co odstawił wczoraj przed akademikiem przed młodą Japonką, a mianowicie usiłował zapytać się jej jak się mówi po japońsku zdejmować kapelusz, jednak w tym celu zademonstrował jej, prawie że dosłownie zdejmowanie T-shirta i zdejmowanie spodni, tak bardzo obrazkowe były jego japońskie pytania....dziewczyna, odkąd pracuje w akademiku widziała już chyba wszystko bo wyglądała bardziej na rozbawioną niż przerażoną:) Wzmacniając przyjaźnie polsko-brazylijskie zaprosiliśmy Mauritio na naszą sklepową wyprawę. Chłopak co prawda zbladł, jak usłyszał ode mnie, że w jedną stronę zajmie nam to tak 40 minut na piechotę po wzniesieniach, ale po chwili zastanowienia poczynił autorefleksję dotyczącą tego, że jakiś ruch by mu się przydał i dał się namówić! Grono stało się więc jeszcze bardziej kontynetalno-mieżdunarodne, a ja zaczęłam podejrzewać, że w sklepie z pewnością wzbudzimy sensację:)))
Żałuję bardzo, że nie potrafię powtórzyć wszystkich polsko-japońsko-tajsko-brazylijskich rozmówek, które odbyliśmy w drodze do sklepu, mogę tylko zarysować zakres tematów, występowały między innymi takie tematy, jak.: "dlaczego Ahmed po japońsku to nasienie zła, jak się to imię próbuje przerobić na znaki oraz dlaczego Mauritio nie lubi swojego imienia", "czy kobiety w wieku 30 lat jedzą owoce bo się starzeją?", "dlaczego Pao lubi latem nosić długie rękawy, mimo że w Tajlandii jest minimum 36 stopnii?", "jak po polsku poprawnie wymówić słowo "krowa" oraz "bocian" albo "dlaczego Azjatom wszyscy Europejczycy wydają się łysi (dotyczy to co prawda tylko blondynów)?"
Oraz dodać, że dla urozmaicenia wycieczki Pao wyciągnął swoją komórkę, na której ma zainstalowany krokomierz i dzielnie wyliczał nam ile tysięcy kroków zrobiliśmy. Myślę, że chciał mieć też dowód w sprawie Jaworska versus Gćapdwareenpeeo (jego nazwisko jest nie do odtworzenia dla normalnych ludzi!!!!) dotyczącej fizycznego znęcania się nad przedstawicielem Tajskiego narodu poprzez zmuszanie go do odbycia spacerów, jakich chyba nigdy w życiu nie odbył:) Ogólnie, było nam bardzo wesoło, a jak szliśmy drogą wzdłuż zakładów naprawczych Toyoty , wspominałam, że to jedyne, czego w naszym miasteczku można znaleźć w bród? (a tak pięć pod rząd w odległości 300 metrów, każdy do innego rodzaju Toyoty, a potem jeszcze wszystkie inne marki) i wszyscy już zwątpili w to, że ich gdziekolwiek doprowadzę, zrobiło się jeszcze weselej i chyba planowali jakieś szybkie i ciche morderstwo pod nosami:) Ale oto ich oczom ukazał się szyld sklepowy i radośnie pobiegli ku niemu z koszykami zakupowymi w rękach....

AKT III - "czy ona załapała????!!!!!!!!!"

Piątek, godzina 18:30, wnętrzne sklepu Gyomu

Oszczędzę wszystkim szczegółów zakupowych, ale jedną scenę przytoczę...Otoż, zakupiwszy jabłka, banany i kiwi udałam się do kasy, gdzie wzrok pani kasowej nie był aż tak miły jak tej pani w stołówce, co mnie przepraszała za to, że nie lubię tofu...Ta pani przypominała raczej polską stołówkową panią z chochelką w dłoni...Oczywiście, przeczucie mnie nie zwiodło. Pani zaczeła tłumaczyć, że te banany to nie tak, bo ja wzięłam pęk bananów, a powinnam dwa, bo to dwa pęczki są w tej cenie, no i wszystko źle i w ogóle "pani się wrócić, przynieść jeszcze jedne banany i ten taki niebieski koszyk na banany". Nie powiem, najłatwiej mi jej nie było zrozumieć, ale w końcu załapałam, więc uśmiecham się przepraszająco i mówię "przepraszam, tak, zrozumiałam" (i idę po te banany i koszyk). Wracając mijam Kubę, który śmieje się tak, że trudno mu to ukryć, a zatem poprzysięgam mu zemstę po wsze czasy, bo niedalej jak przedwczoraj pocieszał mnie, że nie muszę się aż tak wstydzić swojego japońskiego, a teraz mi odstawia taki numer...Nasienie szatana, mamroczę pod nosem i gotowa jestem wyłupać mu osobiście oczy, jak tylko załatwię sprawę z kasjerką. Daję jej te banany, płacę i ruszam bojowo na Kubę, który w obronnym geście się do mnie skłania i tłumaczy, że on się nie śmiał ze mnie, tylko z bezczelności drugiej kasjerki, która po moim odejściu wyraziła na głos zupełnie nieskrępowaną opinię, coś tak w stylu "no może załapała...."Czuję się więc przybita i oburzona, a reszta wycieczki wtajemniczona szybko przez Kubę w tajniki mojej historii z bananami podburza mnie nawet, żebym się babie odgryzła w stylu" tak, zakumała!" Nie mam jednak odwagi i wychodzę ze sklepu ze spuszczoną głową...
Zaraz jednak rozbawia mnie Mauritiou, który bardzo nas prosi, żebyśmy wracali autobusem, robiąc przy tym najsłodsze miny świata...Niestety, polsko-tajski oddział jest bardzo waleczny i Mauritio nie ma wyjścia, musi się męczyć z nami pod górkę kolejne czterdzieści minut (conajmniej)

EPILOG

Piątek, godzina 19:30, droga powrotna..jedno duże wzgórze, dolina, wzgórze, dolinka, ostre podejście w górę, prosto, prosto, w prawo, w górę, w gorę, w górę i jesteśmy na kampusie:)))

Żeby było weselej, w drodze powrotnej zahaczamy jeszcze o pozostałe dwa sklepy w mieście, żeby się upewnić, że zakupy zrobiliśmy jak należy, a co. Po drodze jemy, co kupiliśmy, bo 1,5 godzinny spacer daje się co poniektórym we znaki. Dostajemy głupawki, Pao śpiewa nam hymn Tajlandii, my tłumaczymy, że nasz prezydent nie zna naszego hymno, potem team polsko-brazylijski śpiewa Rihannę , a Pao się ich wstydzi, Pao dziesięć razy narzeka na ciężkie zakupy Miuu, które niesie podążawszy za słusznym przykładem Kuby, który się pierwszy zaoferował, Mauritio raz po raz pyta czy nie możemy wracać taksówką, generalnie atmosfera jest szampańska, a nikt nic jeszcze nie pił!!! Jak z tego płynie wniosek? Młodzież potrzebuje piątku żeby się napić i dobrze bawić, "starym" wystarczy wyprawa na zakupy:)))) Za tydzień powtórka z rozrywki tylko tym razem będziemy atakować karaoke albo knajpę koreańską. Obiecuję zdjęcia całego wesołego teamu polsko-brazylijsko-tajskiego do którego może dołączy jeszcze zaprzyjaźniony Irańczyk. W końcu w kupie raźniej,prawda? p.s. zrobiliśmy 12000 kroków

sobota, 9 maja 2009


5月9日

Czyli któryś z kolei wpis wyjaśniający, dlaczego nie można nie kochać Japonii...(a przynajmniej jej aspektu konsumpcyjnego:)

Zmęczona intensywnym końcem tygodnia, wybrałam się dzisiaj w towarzystwie dwóch dżentelemenów na zakupy "do miasta" czyli aż do Osaki, w okolice stacji Umeda. Szczerze powiedziawszy, planowałam wybrać się sama, ale wczoraj spotkałam w drodze do supermarketu mojego kolegę, Taja (jesteśmy u tej samej promotor:), z ktorym odbyłam trudną dla mnie językowo rozmowę na temat tego, jak idzie nam zaprzyjaźnianie się z "tutejszymi" (Japończykami i nie tylko...). Ponarzekaliśmy więc sobie, a co, bo faktycznie nasza sytuacja jest taka mniej jasna niż innych studentów i po raz kolejny w życiu (ja) a Pao po raz pierwszy jesteśmy w sytuacji pod tytułem: nie wiadomo do kogo i czego pasujemy. No i od słowa do słowa, Pao zgłosił chęć towarzyszenia mi w zakupach nazajutrz, bo przecież jako szanujący się Azjata nie wybrał by się na swoje zakupy sam, a skoro ja się wybieram (słowo wyjaśnienia: Azjaci uważają, że robienie czegokolwiek samamu wymaga odwagi, której nie posiadają albo też jest postrzegane jako największe w świecie dziwactwo...w pierwszym tygodniu Pao nieomal zemdlał jak się dowiedział, że ja prawie codziennie jadam sama i to do tego jeszcze w stołówce, przy ludziach!!!) to on się do mnie chętnie dołączy. Muszę powiedzieć, że trochę sobie nie wyobrażałam zakupów w towarzystwie mojego kolegi Taja i rozmawiania TYLKO po japońsku, więc przezornie rano zapewniłam sobie obecność Polaka - Kuby, który bardzo dobrze mówi po japońsku i ktory bez oporów zgodził się ułatwić mi tę wyprawę na zakupy...A zatem wyruszyliśmy w dzisiejszym upale, każdy z innym celem zakupowym...Po drodze odbyliśmy ciekawe dyskusje np. na temat tego, czy to prawda, że wszyscy Europejczycy uważają, że Azjaci są głupi...Nie wiem, skąd te pomysły, wczoraj to samo usłyszałam od Irańczyka, ktory mi powiedział, że jego koleżanka z Europy Wschodniej mu powiedziała, że wszyscy w Europie uważają, że Bliski Wschód to ciemnogród...No i masz potem to wszystko prostować. Nie ma to jak polityczno-światopoglądowe rozmowy za granicą. Przekrój od rewolucji islamskiej po Katyń...No ale ad meritum, tłumaczymy Tajowi, że nie, że Europejczycy uważają raczej, że Azjaci bardzo mądra naród i zdolna w matematyce i takich tam komputeropodobnych naukach. Trochę mu ulżyło. Potem wyszło za to, że dla Azjatów Europa i Ameryka to to samo, w sensie światopoglądu, wyglądu ludzi, etc...No więc mu tłumaczymy zawzięcie, że nie, że Amerykanie są od nas młodsi (w sensie kraju), mniej rozgarnięci politycznie (w sensie rządzących) i w ogóle :) I tak obalając jedne rasistowskie stereotypy, wzmacniamy inne:) Dojechawszy na miejsce, mamy do wyboru ileś tam świątyni konsumpcji, mnie uderza po kolei: fala gorąca, liczba pasów dla samochodów, liczba ludzi....i to jak się śpieszą...a myślałam, że ludzie na Marszałkowskiej szybko chodzą...Na pierwszy cel ataku wybieramy Yodobashi Camera czyli świątynię elektronicznej konsumpcji, gdzie Taj i Polak oglądają wszystkie sprzęty świata i obliczają, czy uda im się je zakupić, a ja podziwiam wszystko inne (aparat mam, komputer mam, co mi więcej potrzeba? a, nie, planuję kupić suihanki, czyli takie elektroniczne coś do gotowania ryżu, ale to w przyszłym miesiącu i w tańszym miejscu niż Yodobashi Camera). I, szczerze rzekłszy, zadziwiająco dużo się tego innego do podziwiania zebrało. Załączam zdjęcia...Działu skarpetek dla panów (we wszystkich kolorach tęczy) oraz działu sprzętu kuchennego (znów we WSZYSTKICH kolorach tęczy!!!), w innych działach wstydziłam się robić zdjęcia, bo było za dużo ludzi, ale te działy dobrze obrazują mój zachwyt nad tym, że w Japonii można kupić WSZYSTKO w kolorze, jaki się sobie tylko wymarzy!!!! Kosze na śmieci isteniją np. we wszystkich fluoryzujących kolorach, w zwykłych, metalowych, we wszystkich możliwych rozmiarach łącznie z koszem 10-cm!!! I jak tu, pytam się, nie lubić Japonii???? Za ten wybór, a przede wszystkim za te KOLORY???????????????????????????


łopatki do ciasta w kolorach tęczy....(mhm...Nigella by oszalała, tak samo jak ja, zresztą:)

tłum na przejściach przez ulicę....

dział męskich (sic!) skarpetek w Yodobashi Camera (można zaopatrzyć się jednocześnie w aparat, iPoda i super cool żółte skarpetki:)

sobota, 2 maja 2009

Majówka na Koya-san, cz. II

Seria zdjęć z buddyjskiego cmentarza zatytułowana: <>...Japończycy ubierają swoje groby, a raczej figurki nagrobne, głównie w czerwone lub białe "śliniaki", ale zdarzają się też szaliczki i czapeczki...Bardzo to ciekawie wygląda, muszę powiedzieć...




U wejścia na cmentarz...


Na spacerze...Poprosiłam przygodnie spotkaną panią o zrobienie mi zdjęcia, żeby było, że to jednak ja na tej majówce byłam:)


Pani w kimonie, na którą "polowałam", bo bardzo chciałam komuś zrobić zdjęcie w kimonie (najwięcej pań w kimonach było w Narze, ale wstydzę się robić im bez pytania zdjęcia en face...)


Podczas hikingowania z paniami Japonkami obowiązkowe fotografowanie się :)


Zdecydowanie lubię czerwone, świątynne mostki w Japonii...


Drzewo obok mojego shukubo (klasztoro-hostelu, nie wiem, jak to inaczej nazwać:)


No i zdjęcie z samowyzwalacza (Peczyzerko, gdyby nie Ty, nie umiałabym go obsłużyć, thanx a lot, BTW) w yukacie (taka "prostacka" wersja kimono-szlafroka), w pokoju, w którym spałam; być może to profanacja, bo nikt mnie nie nauczył jak się to coś wiążę prawidłowo, może uczyli na japonistyce na ryuoukaiu na którym nie byłam...no w każdym razie, Piotrek i Maja, jako jedyni japoniści czytający tego bloga...możecie się ewentualnie oburzyć na moją niewiedzę i nieprawidłowe zawiązanie obi (czy to od yukaty też się nazywa obi???)

Niestety, wyjeżdżając, byłam tak zaaferowana ukłonami i podziękowaniami (bo nie umiem używać grzecznościowego keigo i to mnie za każdym razem tu stresuje!), że zapomniałam sobie zrobić zdjęcie z mnichem, z którym się zaprzyjaźniłam (no, zaprzyjaźniłam to za duże słowo, ale spędziliśmy bardzo ciekawy wieczór ćwicząc się w rysunkach Buddy Amidy i rozprawiając na tematy od ekumenicznych począwszy, na sportowych skończywszy, po drodze rozważając dlaczego Anglicy wchodzą do pokoju bez pukania:)

Tyle opowieści, po powrocie czeka na mnie masa zadań domowych i pracowita druga część mojej majówki:) Mam nadzieję, że Wam wszystkim majówka się kończy miło i leniwie, dziękuję za wszystkie komentarze i maile (komu jeszcze nie odpisałam to na pewno to uczynię w najbliższych dniach, obiecuję!) i do szybkiego napisania!!!

Majówka na Koya-san... Wczoraj wróciłam z mojej trzydniowej majówki na górze Koya, na której ponoć znajduje się "utracona dusza Japonii"...Poza duszą, jest tam około setka świątyń i wielki c
mentarz buddyjski (tak około 1,5 miliona nagrobków) w lesie...Było naprawdę rewelacyjnie, spałam w klasztorze buddyjskim (który jednocześnie jest takim eleganckim hostelem) odpoczęłam rewelacyjnie, mimo wstawania codziennie o 6 rano na modlitwy...:) Trudno opisać całość wrażeń, jakie stamtąd przywiozłam...Można je chyba streścić stwierdzeniem, że permanentnie zadziwia mnie to, że Japonia mnie zachwyca...(no bo przecież spodziewałam się trzęsień ziemi i karaluchów:)))


Na górze Koya dopiero teraz kwitną wiśnię, nic dziwnego, bo tam było odczuwalnie zimniej, mimo że spałam tylko na wysokości ok 800 metrów.


Japońska zielem rodem z "Domu latających sztyletów"...Takiej zieleni jeszcze nie widziałam nigdzie, zastanawiałam się nawet, czy oni nie podlewają tu lasem jakiś płynem fosforyzującym, czy coś...


Wybrałam się na wycieczkę szlakiem "pielgrzymujących kobiet" (tak się nazywał, nie wymyśliłam tego;), ale byłam bardzo rozczarowana tym, że na szczytach nic (!) nie było widać, bo były całe porośnięte drzewami, żadnej nagrody za mozolne wspinanie się≤ jedyne zdjęcia i widoki udało mi się zobaczyć po drodze na szczyty, a to i tak w niewielu miejscach. No ale ładne były te widoki...