niedziela, 21 czerwca 2009

6月21日 czyli trzy razy [k]: moje pierwsze Karaoke, pierwsza wizyta w Kobe oraz pierwszy Koncert muzyki klasycznej na jakim byłam w Japonii, czyli czy Japończycy potrafią śpiewać po łacinie...


No więc w tym tygodniu zbuntowałam się, postanowiłam, że nie ma tak dalej, muszę coś porobić, pozwiedzać, pobawić się, bo szkoda zmarnować dwa lata w Japonii na siedzenie na wsi i wkuwanie słówek w temperaturze, która nadaje się do wszystkiego tylko nie do wkuwania słówek. Skutki mojego buntu były większe niż się spodziewałam, bo oto nagle posypały się miłe okazje i zaproszenia i wybór miałam bogaty: od kręgli po karaoke, od Kobe po...Kobe, a to wszystko aż po koncert Bacha na który nas zaprosiła wykładowczyni, która w tymże koncercie brała udział.
Na pierwszy ogień pójdzie karaoke...moje PIERWSZE karaoke, dotychczas przeze mnie dyskredytowane, czy raczej pobłażliwie traktowane jako rozrywka japońskich gimnazjalistów...Ale że od przyjazdu do Japonii niczemu (prawie) nie mówię nie, więc coż, przekonana przez moich towarzyszy podczas nudnie zapowiadającego się piątkowego wieczoru...wybrałam się w towarzystwie trzech panów (brakowało tylko łódki i psa:) do lokalu, gdzie w jednym z okołó 20 pokoi można namiętnie oddawać się fałszowaniu wszystkich piosenek świata, poczynając od Beatelsów, na metalu skończywszy, wybór piosenek do śpiewania naprawdę zaskakująco duży...Zapowiedziałam towarzystwu, że o ile mnie nie upiją wcześniej, to raczej nie mają co liczyć na to, że zaśpiewam, no i prawie słowa dotrzymałam, wypiłam jednego ledwie drinka, a śpiewać śpiewałam co najwyżej w chórkach lub w duecie z Mauritio ("Total eclipse of my heart"). Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu mimo ogromnych kompleksów na tym tle, podczas karaoke nawet mnie naszła ochota na śpiewanie, ale wtedy przypomniałam sobie, xe ponieważ w zasadzie nie słucham za dużo muzyki zupełnie nie pamiętam żadnych melodii czy tesktów, a przed karaoke warto jednak poćwiczyć, bo inaczej to nie bardzo wychodzi...Tak więc rozwój mojego anty-talentu do śpiewania jeszcze przede mną, najpierw muszę się podszkolić w piosenkach, choćby Beatelsów...Jak się nie jest facetem i nie śpiewa się codzienie pod prysznicem (jak każdy z trzech panów, z którymi poszłam) to nie jest tak łatwo z tym karaoke, uwierzcie mi....
Anyway, mały dopisek dla mojej soistry:
Sis, you would definately loooooooooove it!!!!!!Musisz przylecieć do mnie do Japonii i pójść z Twoją siostrą na karaoke, no po prostu musisz. Zresztą wtedy ja też się nie będę może wstydzić śpiewać, jak tylko w naszym duecie sobie pośpiewamy przeboje MTV z lat dziewięćdziesiątych:) Próbowałam śpiewać z Kubą "Take on me" A-HA, bo to jedyny tytuł, jaki mi przyszedł do głowy...Matko, jakie to potwornie trudne do śpiewania, poddałam się po dwóch linikach, a nawet Kubie ciągnięcie trzech (ponoć) tonacji szło ciężko...
Poniżej zdjęciowa część opowieści...

Dawid w skupieniu wybiera piosenki do śpiewania....I waha się pomiędzy ciężkim metalem a Evanescence...(śpiewał i to i to, oba genre'y całkiem mu pasują:)


Mauritio próbuje mnie namówić do wspólnego śpiewania (prawie mu się udaje, bo duży kawałek "Total eclipse of my heart" z nim śpiewam:)



Kuba śpiewa bez namawiania i jest w tym, tak jak i pozostali panowie, całkiem niezły:)
Nie podejrzewałam, że największymi fanami karaoke w Japonii są obcokrajowcy...i na dodatek panowie:))) Ale moi towarzysze naprawdę dali czadu:) Ja chyba robiłam głównie za jednoczłonkowy fanklub;)

Drugie [K] czyli Kobe....


Z wyjazdu do Kobe zapewne przygotuję znowu komiks w wolnym czasie (czyli już nie dzisiaj, bo teraz się muszę uczyć na jutrzejszy test ze znaków, a już u mnie północ:( tak więc na razie po prostu krótkie fotostory dla fanów widoków i zdjęć...

Proszę Państwa, oto Kobe....Portowe miasto Japonii znane głównie z okropnego trzęsienia ziemi sprzed ponad piętnastu lat (1995)



A oto moi towarzysze wyprawy, Kuba i Pao (ktory dzień wcześniej skończył 24 lata, ale wciąż nazywamy go w naszym towarzystwie, któremu bliżej do 30-tki już niż do 20-tki "Bieniaminkiem"...No bo czy nie wygląda trochę na tekiego pogodnego młodzieńca...?


Ja i Kobe....


Ja i Pao w China Town w Kobe wcinami uliczne pyzy z mięsem (pycha!!!!!!!!!!!!i smakują zupełnie jak nasze!!!!!!!!Moja rodzina z Poznania na pewno by zrozumiała o co mi chodzi, Warszawiacy znają chyba pod nazwą pyzy trochę coś innego, w Warszawie to się może nazywa pampuchy albo jakoś tak???)

Po Kobe podróżujemy statkiem.....



I górską kolejką linową....


A potem z pobliskiej góry podziwiamy widoki portu, chociaż w zachmurzonej, choć parnej pogodzie widoczność nie jest najlepsza:(



Tak wyglądamy po tym, jak chodziliśmy po porcie przez cztery godziny i nie zjedliśmy obiadu, jak widać, nie tylko Polak głodny-Polak zły, Taj - głodny i Polka-głodna to też nie najlepsze połączenie....

Wyprawa zakończyła się jednak sukcesem, bo ogólnie dobrze się bawiliśmy i zaczynamy już tworzyć nowe przysłowie na kształt tego "Polak - Węgier.." tyle, że w wersji "Polak - Taj":)))

Ostatnie [K] to koncert, na którym byłam dzisiaj, ale że jeszcze nie dostałam zdjęć z tego wydarzenia i że piszę tego posta już tak z półtorej godziny (więc, proszę, bądźcie tak mili i jakoś go skomentujcie:))) ostatnie wydarzenie tego weekendu opiszę już przy innej okazji...Dość powiedzieć, że było to bardzo wzruszające usłyszeć 100-osobowy chór śpiewający mszę Bacha po łacinie bez japońskiego akcentu!!!!!!!! A jedną z tych stu osób była moja nauczycielka od konwersacji...Jedyny problem polegał na tym, że w sali klimatyzacja działała jakoś marnie, więc można było umrzeć przy dzisiejszym upale, ponoć śpiewającym pot leciał równo po twarzach....To się nazywa poświęcenie dla sztuki (to zdanie dedykuję Bartkowi licząc na to, że wkrótce zawita z koncertami do Japonii...byle nie w takie upały jak teraz, tego bynajmniej mu nie życzę:)

Wszystkim życzę udanego tygodnia, dziękuję też za wszystkie myśli, wsparcie, maile, etc...i zapewniam, że nawet jak czasem nie daję rady tydzień czy dwa (a czasem, nawet, o zgrozo, dłużej) odpisać na maile, to bynajmniej nie znaczy to, że o Was zapominam, czy nie myślę, mam nadzieję, że ten blog jest też Was w stanie skutecznie o tym przekonać...:) Dla siebie bym takiego długiego pamiętnika nie pisała, nie chciałoby mi się;)
A, na koniec apel, Anulka (N.), jeśli zaglądasz na bloga, skrobnij słówko, bardzo się stęskniłam za wieściami co u Ciebie/u Was!!!

Everybody, stay in touch!

poniedziałek, 8 czerwca 2009

6月8日 czyli o tym, jak postanowiłam napisać posta, żeby się odstresować....

Chociaż brakuje mi czasu na wszystko, i nie zapowiada się, żeby ten stan miał w najbliższym czasie minąć (a w każdym razie nie do końca semestru czyli do końca lipca) postanowiłam napisać posta w celu odstresowania się, bo moja własna głupota doprowadziła mnie dziś do małego podłamania...
Otóż, ostatnio stwierdziłam z zadowoleniem, że mój japoński "robi" postępy (szare komórki robią pompki....od rano do wieczora:) i że coraz więcej czytam, rozumiem i nawet sama jestem w stanie napisać. Najgorzej, oczywiście, z mówieniem, no ale nawet i mówienie coraz lepiej mi idzie i jeden z moich "tutorów" stwierdził wczoraj, że liczba błędów, jakie robię znacznie się zmniejszyła:))) A jacyś Japończycy na takim portalu do poprawiania wypracowań w swoim języku ojczystym, napisali mi, że mój japoński jest całkiem niezły...Więc oczywiście wielki uśmiech wypłynął na moją twarz, no bo przecież po to tu przyjechałam, męczę się i pocę (zwłaszcza dziś, w mega upale), tak więc miło wiedzieć, że sytuacja idzie ku lepszemu...Ale dziś już zdecydowanie mina mi zrzedła, bo po tym jak cały (dosłownie!) weekend się uczyłam, pisałam prace i czytałam podręcznik o second language acquisition po japońsku (wszyscy IlS-owcy mogą sobie wyobrazić jak to jest, taki Widowson po japońsku:))) i nie miałam czasu ani dla siebie, ani na porządny spacer, ani na odpisanie na maile, po tym, jak dziś ledwie oddałam pracę pseudo-filozoficzną na temat przemówienia rektora naszego uniwersytetu, dostałam polecenie poprawić ją na za tydzień oraz napisać drugą, na temat wydarzeń na placu Tien'amen, do tego jeszcze przeczytać teksty z japońskich gazet na ten temat....(coś takiego zajmuje mi tak 4-7 godzin) a to wszystko tylko na jedne, jedyne zajęcia, a zajęć w tygodniu mam 15 i każde mniej więcej kończą się taką ilością zadań domowych lub cotygodniowymi testami....Po tym wszystkim ostro zwątpiłam....we wszystko:)
Mam nadzieję, że pisząc to wszystko nie urażę warszawskiego ludu ciężkopracującego, bo ja często o Was myślę i o tym, że pewnie macie ciężko w pracy i zdaję sobie sprawę, że może czasem byście się ze mną chcieli zamienić (ale ja też czasem bym się chciała zamienić i nie musieć się po nocach uczyć znaków i wszystkiego innego:) Nie wspominając też o moich rodzicach, którzy nigdy nie narzekają na nadmiar czasu:))) Tak więc oczywiście zdaję sobie sprawę, że studiowanie jest z pewnością (?) lżejsze niż ciężka, biurowo-korporacyjna praca, ale zrozumcie, trochę mnie jednak złość wzięła, bo NIKT, ale to NIKT nie kazał mi brać tylu zajęć i tak teraz harować (no a teraz to już odwrotu nie ma), tylko JA sama....No więc skończywszy zajęcia o 17 i mając w perspektywie cały tydzień zajęć plus wieczornej nauki plus mało atrakcyjny weekend, bo znów za dużo nauki, żebym mogła pojechać np. do Osaki pozwiedzać...trochę sobie w niewybrednych słowach pozłorzeczyłam, bo inni research students wiodą życie beztroskie i spokojne a nawet wspominają czasem o tym, że się nudzą....No więc ja się nie nudzę!!!!!!
Tylko o tym chciałam, bo, niestety, moje życie towarzyskie i społeczne chwilowo zamarło, polsko-tajska przyjaźń będzie musiała czekać lepszych czasów, tak więc żadnych ciekawych, antropologicznych obserwacji i postów nie mam z czego napisać:((((
Ufff, wypisałam się, jakoś mi się lepiej zrobiło, idę do stołówki na kolację i zabieram się za japoński podręcznik do lingwistyki...(już się nie mogę doczekać;)

P.S. W miarę możliwości proszę o znaki wsparcia i obecności, bo jak dalej tak pójdzie, to blog też umrze śmiercią japońską, z przepracowania...:( Anulka (N.), czekam na jakiś pierwszy komentarz od Ciebie jako dobrego przedstawiciela ludu ciężko pracującego...Kinguś, dziękuję za maila, rozumiem, że też masz strasznie dużo pracy, jak znajdziesz czas coś napisać na blogu albo na maila, też docenię:))) Wszystkich ściskam mocno i utęsknienie!!!

Na deser - zdjęcie jednych moich zajęć z moją panią promotor....(skądinąd bardzo fajna kobitka)


Plus na drugi deser małe info...od 5-26 sierpnia jestem w Polsce:)) Nie wytrzymam z japońskimi upałami, gigantycznymi pająkami i skolopędrami, więc uciekam do naszego wspaniałego "zimnego" kraju na zasłużony, myślę, do tego czasu, urlop:)))