środa, 28 października 2009

10月29日 czyli o tym co potrafi japońska toaleta....(najlepiej to potrafi się zepsuć, ot co!)

Jakoś - ku mojemu rozczarowaniu - mój ostatni wpis nie doczekał się entuzjastycznego przyjęcia (Krzysiu, Goś, Aniu - za Waszą reakcję w postaci maili baaaardzo dziękuję:), więc postanowiłam wrócić do opisywania japońskiej fenomenologii, bo chyba jest ona - z perspektywy czytających - ciekawsza (prove me wrong:P ).

Odkąd wyprowadziłam się z akademika przeżyłam szereg drobnych, mrożących krew w żyłach spotkań z panami od: gazu, światła, elektryczności, internetu, abonamentu radiotelewizyjnego, etc...Już wcześniej obiecywałam sobie, że coś na ten temat muszę napisać, ale szalę przeważył Pan od Toalet, z którym musiałam spotkać się dwa dni temu...Więc po kolei...
W pierwszych tygodniach po przeprowadzce nawiedzali mnie Ci wszyscy panowie o różnych porach dnia i nocy (no bo kto przychodzi po abonament o godzinie 20.00!?!?), a dzięki ich wizytom umocniły się niektóre z moich dotychczasowych przekonań na temat Wielkiej, Nieskażonej Zepsutym Zachodem i Niezwyciężonej Kultury Japońskiej (która, jak mnie wczoraj oświecił Kuba pochodzi wcale nie tylko od Chińczyków, ale jeszcze bardziej od Koreańczyków, do czego Japończycy się oczywiście nie przyznają...nieładnie, oj, nieładnie...). Głównie chodzi o dwa przekonania, dotyczące....

1) Japońskiej (nie)bezpośredniości...

Otóż, jak miałam się okazję przekonać już kilkakrotnie, Japończycy wcale nie są tacy niebezpośredni, jak się zawsze wydaje, nie w każdej sytuacji owijają wszystko w bawełnę i nie potrafią nic powiedzieć wprost. Far from being like that, indeed...Są bardzo niebezpośredni lub bardzo bezpośredni, chyba w zależności od tego, co im bardziej pasuje. Jeśli muszą odmawiać albo coś im nie jest po drodze, będą oczywiście wykręcać się pośrednio japońskimi półsłówkami, które i tak każdy obcokrajowiec, ktory mieszka tu choćby miesiąc zrozumie jako "nie i już", ale kiedy im po drodze, potrafią być tak bezpośredni, że aż szczęka opada. Bo np. pan od internetu, który mnie namierzył gdzieś w okolicach rannych parę tygodni temu, wprosił mi się do przedpokoju, poprzedstawiał wszystkie walory superdrogiego internetu, a w międzyczasie stać go było na typową gadkę pt. "z jakiego kraju przyjechawszy zaszczyciłam Japonię swoją obecnością". Do tej gadki jestem przyzwyczajona, bo pyta o to każdy, potem następuje tradycyjne wypieranie się, że nie mówię dobrze po japońsku, potem z reguły rozmowa się ucina. Jakież było więc moje zdziwienie, kiedy rozmowa miast się wyczerpać w sposób naturalny skręciła w stronę pytania o to, czy zostawiłam w Polsce chłopaka...Udałam, że nie rozumiem, a ten dalej swoje....ja, chłopak, Polska...No więc mówię, nie, nikogo w Polsce nie zostawiłam. Na co on wypala : "No a jak się pani podobam...na chłopaka mogę być?" Tu już mnie zamurowywuje...Znowu udaje, że nie zrozumiałam, ale ten, cholera, wytrwały w swojej bezpośredniości, więc się wykręcam i mówię, że nie szukam obecnie chłopaka, etc...A ten niezrażony pyta ponownie, czy mi się podoba...Jakbym ja była tak bezpośrednia jak on to by usłyszał kilka przykrych słów, no bo nawet biorąc poprawkę na japoński typ męskiej urody ten pan do zbyt urodziwych nie należał. Ale że czasem jestem chyba bardziej japońska niż sami Japończycy, wykręcam się od odpowiedzi (i od internetu), na co zostaję pożegnana tekstem, że jakbym chciała się umówić to on zostawi swoją wizytówkę i numer telefonu w mojej skrzynce pocztowej...Całość tych japońskich zalotów trwała chyba z 15 minut, przerywana prezentowaniem mi osiągnięć japońskiego internetu światłowodowego czy jak mu tam...optycznofibrowego? Pojęcia nie mam. W każdym bądź razie, pan mi na pożegnanie mówi, że ładna jestem, a ja się zastanawiam, jakim cudem ten naród może być tak niekonsekwentny...?!? No bo jak to możliwe, żeby na ulicy rzadko było widać przytuloną parę (tacy są pseudokonserwatywni), ale za to poznaną gajdzinkę można zaprosić na kawę bez najmniejszego skrępowania czy mrugnięcia okiem, można również zadać wprost pytanie "masz chłopaka/dziewczynę" albo "czy to Twój chłopak?" nieznanej praktycznie osobie (co osobiście uważam za klasyczny przykład japońskiej niegrzeczności!!! dla nich to pytanie nie należy do kategorii prywatnych....też coś!). Pan od internetu nie był zresztą odosobniony, pan od gazu (o wiele sympatyczniejszy) też w trzecim zdaniu wyparował "ale pani jest ładna" czym mnie strasznie zestresował i skrępował, mimo że on akurat na tym poprzestał. No i właśnie...Skoro Japończycy są w stanie mnie zawstydzić swoją bezpośredniością, to czy coś z tą kulturą nie jest nie tak...?!??? Hmm...jest też druga opcja....może to ze mną....
Drugi przykład to historia na temat....


2) Sławetnej japońskiej (nie)grzeczności....

Ta historia też już trochę przedawniona, ale obiecywałam sobie, że muszę ją opowiedzieć. Otóż, oglądaliśmy kiedyś z Kubą wieczorem "six feet under" u mnie w mieszkaniu, a tu domofon i jakiś pan do mnie w sprawie abonamentu...Myślę sobie, kurczę, namierzyli mnie, bo podłączyłam dwa dni wcześniej telewizor dosłownie na dwie godziny może do takiej ichniejszej anteny. Wpuszczam pana, a w międzyczasie próbujemy z Kubą schować mój telewizor do szafy, co nam się nie bardzo udaje. Zamierzamy więc panu sprzedac historyjkę o tym, że telewizor owszem mam, ale zepsuty, więc abonamentu płacić nie zamierzam....No i na naszych płonnych nadziejach się skończyło, bo pan nam daje rachunek i prosi o pieniądze na abonament, my tłumaczymy, pan mówi "tak, tak, bardzo mi przykro, ale trzeba zapłacić", my znów się wykręcamy, pan "tak, tak, przykro mi naprawdę, ale trzeba zapłacić", my swoje, że zepsuty, a pan na to "to jak jutro pani wyrzuci i zadzwoni do nas, to za październik już pani nie będzie musiała płacić", my mówimy, że za wrzesień też nie chcemy płacić, bo ja w zasadzie we wrześniu przemieszkałam ledwie kilka dni i raz włączyłam ten telewizor, na co pan w stylu japońskim kłania się nam przepraszająco po raz dziesiąty, ale jego postawa mówi "jest mi naprawdę bardzo przykro (akurat!!!), ale pieniążki poproszę, bo inaczej sobie nie pójdę". Kapitulujemy, płacimy, pan się kłania jeszczę głębiej, żegna się z nami w drzwiach i mówi, że poleca nam się na przyszłość (w kwestii zapłaty, oczywiście...bo jakże inaczej), czyli po japońsku " yoroshiku onegaishimasu". Zamykam drzwi, a Kuba piorunuje mówiąc "jak ja go zaraz yoroshiknę, to popamięta, ten Kitano jeden! (tak się nazywał)", co mnie bardzo natenczas ubawiło, bo jest to idealne zilustrowanie frustracji gajdzina wywołanej właśnie ową sławetną japońską (nie)grzecznością....!!!

Przykład drugi, czyli Pan od Toalet...Otóż, nie pisałam jeszcze o mojej toalecie, która jest tak skomplikowana, że czasem boję się jej używać (ma tak ze dwadzieścia przycisków, ktore służą do tysiąca różnych funkcji, czasem się śmieje, że ona robi wszystko, tylko nie śpiewa....). Otóż, po pierwszych chwilach przerażenia, gdzie zabrało mi kilka dni domyślenie się co wcisnąć, żeby przestało mi podgrzewać deskę klozetową non-stop (rachunek za prad!!!!!) i takie tam, doszłam z nią do względnego porozumienia pod tytułem: "ja za dużo nie przyciskam, a ty się dobrze sprawujesz, jak zwykła, europejska toaleta, ok?" No i wszystko było dobrze aż do tego tygodnia, gdzie toaleta postanowiła zastrajkować i na nic się zdały jej 20 przycisków, ani moje własne próby naprawcze, koniec końców musiałam wezwać Pana od Toalet, żeby ją naprawił...Normalnie, powinien to naprawić właściciel domu, ale w kontrakcie sobie cwaniaki zastrzegli, że naprawa toalet nie wchodzi w skład pakietu naprawczego, za jaki co miesiąc płacę w ramach "opłat utrzymania". Pan od Toalet przyszedł zatem, ukląkł w moim przedpokoju, zaczął mi zawile tłumaczyć jakie problemy najczęściej występują z takim typem toalet (na logikę każdy sobie sam umie odpowiedzieć na to pytanie, prawda?), pyta się, czy jestem absolutnie pewna, że nic mi do niej nie wpadło, po czym bierze jakąś cieżką maszynerię i przystępuje do działania. Potem znowu klęka, tłumaczy mi, że cóż, takiej wielkości kulkę papieru toaletowego można spuszczać a takiej wielkości już nie, bo rury wąskie i w ogóle....ja wzdycham do nieba....pan klęcząc na podłodze podaje mi rachunki do podpisania, w ktorym to momencie blednę, bo ta naprawa kosztuje mnie tyle, co normalnie zakupy jedzeniowe na cały tydzień...zgrzytam zębami, a pan przyjmując pieniądze kłania się do podłogi w podziękowaniach (wciąż klęcząc), jakby conajmniej się modlił w meczecie, przeprasza za spóźnienie (jednominutowe) i poleca się dziesięć razy na przyszłość....A ja znów myślę sobie, czy oni nie mogliby czasem mniej się kłaniać, a trochę mniej kasować za tego typu przyjemności jak np. naprawa toalet? No bo doprawdy....tak rzadko mam jakiekolwiek korzyści z tego ich kłaniania się...
Ufff, ulżyłam sobie narzekając na Japónczyków (czyżby kryzys siódmego miesiąca..?)

Ale, ale, żeby nie było, wkrótce na pewno będę miała też powód, żeby z powrotem kochać Japonię miłością piękną i czystą, bo oto zbliża się pora "momidziów", czyli czas, kiedy wszędzie na drzewach króluje czerwień japońskiego klonu i Japonia naprawdę może się wówczas wydawać rajem na ziemi...Byłam już w Kioto sprawdzić, jak się kwestia klonów miewa, ale jeszcze trochę za wcześnie, jeszcze ciągle zielono, klony kwitną w listopadzie...Tak więc po zdjęcia klonów zajrzyjcie za parę tygodni:))) A tymczasem....fascynujące zdjęcie...


....mojej toalety (ta rączka z boku ma przyciski na powierzchni i jeszcze dziesięć innych w środku, co - nota bene - odkryłam dopiero w tym tygodniu...:)

A, i złośliwie zapowiadam, że o ile nie doczekam się jakiegoś odzewu w postaci komentarzy, zastrajkuję i w listopadzie będę tylko odpisywać na maile...:P

piątek, 23 października 2009

Introduction:
"We're friends, because she likes being embarassed. And I like to make her embarassed. (Jana)"


Wyrównaj do lewej10月23日 czyli opowieść o brazylijskiej księżniczce (w Japonii)...

(wpis na jesienną chandrę dla wszystkich, którzy mają jakieś jesienne i nie tylko smutki...mam nadzieję, że da radę chociaż wywołać mały uśmiech)

W ramach tego, że tęsknię za tymi, którzy opuścili wspaniałe, wielkie "miasto powiatowe" Minoh i pojechali studiować gdzie indziej (czyli w stronę cywilizacji, krótko rzecz ujmując), za akademikowym życiem towarzyskim, kwitnącym w naszej kuchni, oraz w związku z tym, że dotychczas nie pisałam dużo o Janie (nie, żeby była postacią drugoplanową, jest po prostu jedną z tych osób, którą najlepiej obejrzeć na żywo, inaczej można nie uwierzyć:D), chociaż przez ostatnie dwa miesiące stała się jedną z najbliższych mi tutaj osób, postanowiłam, że nadszedł czas, żeby opowiedzieć krótką historię o tym, jak zostałam pierwszą damą dworu pewnej brazylijskiej księżniczki...:) Poza tym lubię opowiadać o ludziach, których lubię (ha! tak samo opowiadam ludziom tutaj o tych, którzy ten wpis czytają, możecie być tego pewni;))).

Jana [Żana] ma 31 lat, jest Brazylijką, graphic designer z wykształcenia i z powołania i...sama w sobie jest zjawiskiem niezwykłym i fascynującym. Doszło do tego, że czasem rozmawiając z Kubą używamy terminu "janizm", który oznacza ni mniej ni więcej tylko filozofię życiową Jany. Taka jest bowiem powerful! Filozofia. I Jana też:)

Nie pamiętam, kiedy dokładnie, ale gdzieś w połowie naszego akademickiego życia zaczęłam tak ot, bez wyraźnej przyczyny, nazywać Janę księżniczką...Na początku był to taki żart, ale potem zorientowałam się, że pasuje to do niej jak ulał, co więcej zaczęli ją tak nazywać i inni, co dowodzi chyba trafności tego określenia. Some people are just born princess:)) No a później, w sposób równie naturalny, zostałam jej damą dworu, może w momencie, kiedy siedziałam z nią na sali operacyjnej podczas jej drugiej operacji w tutejszym szpitalu, może trochę później, tak czy siak, akademikowe koleżeństwo pomału zaczęło przeradzać się w przyjaźń...

Ale żeby nie było za bardzo patetycznie, kilka punktów z życiowej filozofii Jany (każdy może skorzystać, to naprawdę jedna z najdojrzalszych życiowo i emocjonalnie osób, jakie poznałam)...

Po pierwsze: be open!!!
Po drugie: be open!!!
Po trzecie: be open...!!!

Po czwarte: be honest.

I to by chyba było na tyle. Brzmi prosto? Hmm...No nie wiem, niech tak ktoś spróbuje być open we wszystkich dziedzinach i sytuacjach życiowych, to pogadamy...Bo bycie open oznacza nie tylko otwieranie się na ludzi, emocje, doświadczenia, niezależnie od ich natury (dobrej czy złej), przyjmowanie wszystkiego takim, jakim jest i akceptowanie ludzi, takimi jakimi są, ale też uzewnętrznianie swoich emocji, akceptowanie emocji innych ludzi, nieocenianie i nieosądzanie...W gruncie rzeczy wszystkie te rzeczy nie są tak proste, jakby się mogło wydawać i myślę, że fajnie jeśli są zawsze punktem docelowym...Bo dojść do niego cholernie trudno, przynajmniej zwykłym śmiertelnikom:)

Chyba znowu zrobiło się trochę gornolotnie...No nic, łyżka patetyzmu dziennie nie zaszkodzi:D
Na koniec mała porcja zdjęć, a dla chętnych film...


Ja i Jana, a w tle nasz akademik....

Ja, Jana i Edlira - bardzo sympatyczna Albanka

Ja i Jana na podłodze w "jadalni" naszego akademika

Kto ma ochotę zobaczyć Janę na żywo (opowiada na swoim blogu jak dostała paczkę ode mnie "na powrót do zdrowia", bo jej kłopoty zdrowotne ciągną się od dwóch miesięcy i końca nie widać...), ten może zajrzeć na jedną ze stron jej bloga...

http://ocaminhodeshikoku.blogspot.com/2009_10_01_archive.html

Dobrego weekendu, szczęśliwych urlopów i powrotów, kciuki na obronę (Peczyzerko, kick some ass!) i baaaaaaaaaaaaaaardzo, bardzo dużo ciepłych myśli dla mojej Młodszej Siostry...
A dobrego początku studiów dla Starszej:)))


środa, 14 października 2009

10月15日 czyli "nigdy nie myślałam, że..." po raz (no właśnie, który....?!???)

Pisałam o tym wielokrotnie...Jedna z moich kochanych współlokatorek zawsze mi dokuczała ("Nigdy nie mów nigdy, Adula, jeszcze zobaczysz...")...Somewhere deep inside wiedziałam przecież, że takie mówienie, czy myślenie się mści...Jakoś się tylko połowicznie mściło w Polsce, postanowiło za to się rozbuchać w Japonii...Nie umiem nawet wymienić rzeczy, które zrobiłam w Japonii, a o których kiedyś nigdy bym nie pomyślała, no albo po prostu I wouldn't see myself in the picture, no bo to w końcu nie chodzi o rzeczy z gatunku sex, drugs and rock&roll :P
Tyle ich było...Zabijanie karaluchów z zimną (prawie;) krawią, pójście na karaoke, śpiewanie przebojów z lat osiemdziesiątych na głos w japońskim autobusie (bo w nich się nawet komórek nie używa; to z Mauricio kiedyś tak śpiewaliśmy w drodze powrotnej przeboje z dzieciństwa:), modlenie się w buddyjskich świątyniach, a nawet w japońskim meczecie (po prawdzie łatwiej tam trafić niż do kościoła katolickiego!), jedzenie dziwnych rzeczy, a la pączek z curry czy słone mini-pączki z ośmiornicy - słynny przysmak Osaki (bleee...nie polecam, chyba, że ktoś lubi gryźć taką chrząstkową gumę...), tańczenie salsy, czy....pójście na reagge'owo-niewiadomojaki koncert MTV live, które to wydarzenie nastąpiło wczoraj....

Może ktoś z czytających wie, kto to Sean Paul...(to była największa gwiazda wieczoru, ten akurat chyba nie reagge...ale bo ja wiem;) Ja nie wiedziałam, na koncert poszłam, bo dostaliśmy darmowe bilety od znajomego Roberto (Roberto to zaprzyjaźniony z nami Meksykanin, nie wiem, czy gdzieś wcześniej się pojawił na zdjęciu, ale na pewno w opowieści o salsa klubie:)
Ogólnie wieczór był bardzo udany, nigdy, naprawdę nigdy, nie widziałam siebie próbującej się gibać w rytmie reagge, ale muszę powiedzieć, że było to fajne doświadczenie i bawiłam się lepiej, niż bym przypuszczała. Co jest chyba potwierdzeniem dwóch tez: pierwszej o tym, że każde doświadczenie jest pożyteczne i dobre, a drugiej, że nie ważne gdzie, ważne z kim:) No a towarzystwo, jak się śmiałam do Kuby, miałam doborowe - trzech przystojnych i inteligentnych mężczyzn:D

W tle widać plakat MTV live...Ponoć potem to pokazywali w japońskiej MTV, no ale nie wiem, czy się żeśmy załapali w kadr, chociaż Roberto i Kuba wysocy na tle Japończyków, więc się mogli wyróżniać....(poniżej: Roberto, Kuba, ja, Mauricio)




Na tym zdjęciu cała ekipa, wreszcie mogę pokazać, jak ubierają się Japonki, gdy na dworze 18 stopni (ruska czapka uszatka i mini spódniczka - kwintesencja japońskiej mody!!!!)

Na koncercie reagge opowieść się nie kończy, bo w tym tygodniu zaliczam same muzyczne imprezy, kto mnie zna (no a kto czyta, to raczej mnie zna:))) ten wie, że nie jest to aż tak typowe:))) Delikatnie rzecz ujmując. W poniedziałek był WIELKI KONCERT, czyli Beyonce live in Japan (a konkretnie live in Kobe). Ciekawa jestem, czy ktokolwiek z was lubi Beyonce, najbardziej chyba obstawiam Anulka, Ciebie...Do sobotniej muzyki jaką nam puszczałaś do sprzątania mieszkania bardzo mi ona pasuje:D No ale może się okaże, że ukrytych fanów Beyonce znam bardzo wielu, tylko że oni, tak jak i ja, dotychczas się nie ujawniali. Prawda jest taka, że sama z siebie nigdy bym się na ten koncert nie wybrała, ale Kuba szukał kogoś, kto by chciał pójść, a ja chciałam iść na jakiś koncert albo coś, bo cierpię w Japonii na brak wydarzeń pod tytułem kino, teatr, etc...Tak, żeby właśnie kupić bilety i gdzieś pójść, niekoniecznie na koncert muzyki klasycznej, bo o to tu najłatwiej akurat, jeśli chodzi o opcje rozrywkowe. Do kina Japończycy nie chodzą...nie dziwota, bo kino, nawet bilet studencki, kosztuje tak 50 PLN. Plus kin nie ma tak dużo jak w Europie, mam wrażenie, Japończycy wolą DVD. Miesiąc temu zakupiliśmy bilety, miała iść jeszcze z nami Jana, ale z jej ramieniem wciąż nie jest dobrze (strasznie jej się babrze ta rana, teraz znów w Wakayamie musi chodzić codziennie do szpitala...), tak więc koniec końców wybraliśmy się tylko we dwójkę. Było naprawdę super, zaczynam rozumieć, dlaczego ludzie lubią chodzić na koncerty, chociaż zawsze wydawało mi się to takie DZIWNE....(lepiej późno niż wcale, prawda?)

Przed wejściem do hali....Pamiątkowe zdjęcia, a co!


A to Beyonce podczas wykonywania jednej z moich ulubionych piosenek "Irreplaceable", kto nie zna, niech posłucha, rewelacyjna piosenka i tekst też!

Dla zainteresowanych, ostatnio zamieszczam sporo muzyki na facebooku, jakby ktoś chciał posłuchać albo pokomentować...Zaczęło się od jakiś takich gier z tutejszymi ludźmi pod tytułem "każdy wybiera jedną piosenkę" albo "piosenka przewodnia na dziś"...No i tak mi jakoś zostało, że się ostatnio muzycznie rozwijam:P Jak nigdy dotąd, chyba;)
Anyways, mam nadzieję, że post się doczeka jakiś komentarzy i odzewu, bo dużo osób mi ostatnio narzekało, że mało piszę, no więc po pracowitym poranku, spędzonym nad tym postem, liczę na feedback w postaci wszelakiej!

Jeszcze małe wstawki serialowo-prywatne...O ile szósty sezon Grey's mnie trochę rozczarowywuje po genialnym piątym (Goś, jeszcze raz dziękuję Ci za płytki!!!!), szósty sezon House'a zachwyca (odwrotnie niż piąty, którego oglądanie zarzuciłam w połowie serii)!!!
Maj, co sądzisz o pierwszym odcinku serii????? Kto jeszcze widział, niech skomentuje....dla mnie to było prawie jak illumination....
BTW, Maj, za genialny jak zwykle mail baaaardzo dziękuję, szykuję się od dwóch tygodni do odpisania równie obszernie i porządnie a tymczasem na forum gratuluję dostania się na studia doktoranckie!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!! Ja właśnie wypełniam w Japonii jakieś papiery, żeby zostawić sobie furtkę i opcję zrobienia doktoratu tutaj, ale pojęcia nie mam jak to się skończy i jaką decyzję podejmę...
Piotrek, dziękuję za dodanie mnie do znajomych skypowych (a co Ty robisz w Korei? Nie mogłeś na jakieś szkolenie do Japonii zawitać??)
Jak jestem przy doktoratach: Kingulina!!!!!Nie pochwaliłaś się, ale Karola mi się pochwaliła za Ciebie!!!!!!!You rock, girl!!!! Napisz coś kiedyś, co???
Karolka, trzymam kciuki od rana za dzisiejszy egzamin!!!!!! Pamiętaj, dla mnie i tak jesteś wielka, ja do tego etapu w życiu nie dojdę, myślę....(kto inteligentny, będzie wiedział, o co chodzi;)
Zagat, baw się dobrze w Tajlandii, myślę dużo o Was i żałuję, że tak blisko, a nie wpadniecie z wizytą:(( Tylko dwie godziny samolotem...
Peczyzerko, Beyonce ma na mnie taki właśnie efekt jak nasze "ceremonie oskarów":D Pamiętam o Twoich sprawach i trzymam kciuki!!!!
Anulka (warszawska:), mam nadzieję, że się już czujesz trochę lepiej (potato salad, potato salad), do usłyszenia ponownie na skypie - to było takie fajne, jak za starych, dobrych czasów...
Anulka (paryska:) - A propos Twojej wiadomości...ano tak, dobrze mi w Japonii, ale wiesz...tęsknię często za Paryżem, naprawdę, mimo że jak tam byłam, to byłam raczej smutna...no ale coś w tym mieście i kraju jest, więc chyba jeszcze kiedyś tam wrócę:) ściskam Cię bardzo, bardzo mocno (i uwierz, szpitale japońskie funkcjonują czterysta razy gorzej niż francuskie, naprawdę, Jany przypadek mnie dużo nauczył w tej kwestii) !!!
Krzysiu, niezmiennie czekam na Twój pierwszy komentarz na blogu, zwłaszcza po Twoim ostatnim komenatrzu na facebooku:)))

Uściski dla wszystkich pozostałych, niewymienionych, co nie znaczy bynajmniej, że nie pamiętanych (albo Wy czytacie i się mobilizujecie, żeby wreszcie napisać maila, albo ja się mobilizuję, jedno z dwojga stwierdzeń jest zapewne prawdziwe:) i specjalne pozdrowienia dla pierwszego śniegu w Polsce...Tu jeszcze wciąż w dzień 22 stopnie, w nocy tylko zimno się zrobiło...

środa, 7 października 2009

10月7日 czyli o tym, że jednak mieszkam w Azji ;)

Czasami wydaje mi się, że nie mieszkam w Japonii, ani nawet w Azji...Codziennie rozmawiam po polsku z Kubą, rodzina przysyła mi polskie gazety, z Janą i Liv rozmawiam po angielsku, ostatnio złapałam się nawet na tym, że przez to, że przez ostatni miesiąc rozmawiałam głównie po angielsku, zaczęłam nawet w głowie sama ze sobą rozmawiać po angielsku:P Na zakupy udaje się raz na jakiś czas do Carrefoura i wtedy wszystko jest tak, jak ma być:) I tylko raz na jakiś czas, jak na zajęciach jestem jedyną białą, albo jak w autobusie nikt nie chce usiąść koło mnie, orientuję się, że coś jest nie tak...
No albo ktoś mi pisze, że zbliża się do nas jakiś tajfun i że są jakieś 24 godzinne ostrzeżenia i żeby napełnić wannę wodą, etc...Wtedy właśnie przypominam sobie, że jednak mieszkam w Azji, i że jak tutaj pada to naprawdę inaczej niż w Europie. Chyba w Osace nie będzie najgorzej, ale właśnie dzwoniłam do Jany, ponoć u niej, w Wakayamie naprawdę potężnie wieje i targa drzewami.
Ostatnio Kuba ma kryzys bycia w Japonii, denerwują go Japończycy i Japońskie zwyczaje...Miałam na blogu napisać, jak się ostatnio zdenerwował na pana, który do mnie przyszedł po abonament od telewizora, bo to wesołe było, ale ja z kolei mam ostatnio kryzys pisania...tak dlugo wisialo nade mna widmo pisania prezentacji, ze jakos nie udaje mi sie ostatnio odpisac na zadne maile, mimo ogromnej tesknoty i checi odpisania i opisania wielu rzeczy...Bardzo za to nieodpisywanie wszystkich przepraszam, zapewniam, ze nie wynika ono ani z braku pamieci ani tesknoty!!!! Jednoczesnie, mam niebywala potrzebe kontaktu bardziej bezposredniego i nawet udalo mi sie na kradzionym od sasiada internecie sprawdzic, czy dziala mi skype. DZIALA! Tak wiec, kto chetny...zapraszam..zalozylam nowe konto, wiec nie mam kontaktu do nikogo:( Moj nick skypowy : Dri_in_Minoh Gorzej tylko z roznica czasu w kwestii tych pogawedek:( No ale zobaczmy! Tymczasem, mimo tajfunu, ide spac:))))
oyasumi [dobranoc]!