niedziela, 30 sierpnia 2009


8月30日 czyli o tym, jak wiele przygód wciąż jeszcze czyha na mnie w tym obcym kulturowo (i chyba duchowo jednak też) kraju...

Tyle się wydarzyło od mojego powrotu, że aż nie wiem, od czego zacząć...Chyba będzie porcjami, bo mam aż diwe duże dykteryje;)
Zacznę może od mrożącej krew w żyłach opowieści o japońskiej służbie zdrowia, z którą zapoznałam się dość dokładnie za sprawą Jany, Brazylijki, której coś zaczęlo rosnąć w skórze w błyskawicznym tempie w związku z czym musiała się poddać zabiegowi w pobliskim szpitalu. Od dawna wszyscy powtarzali mi tu taką mantrę, że lepiej leczyć się lekami z Polski niż iść do japońskiego lekarza. Nie powiem, słyszałam to już od tylu osób, że w pewnym momencie zaczęłam się zastanawiać o co w tym wszystkim chodzi. Ciekawość źródłem wszelkiego poznania, a zatem dane mi było temat zgłębić...Na operację wiozłam Janę nie ja, tylko inni koledzy, tak więc z Jany opowieści wiem tylko, że np. w Japonii nie wynaleźli jeszcze rozpuszczalnych szwów i zszywali ją przy użyciu zwykłych szwów i kawałka metalu (?!?!?) oraz że po operacji, która była ponoć dużo poważniejsza niż wycięcie znamiona, wypuścili ją do domu bez żadnych środków przeciwbólowych...No i się zaczęło, oszczędzając szczegółów co wrażliwszym (mowiłam, że mrożąca krew w żyłach opowieść), popołudniu Żana zaczęła krwawić i wić się z bólu, paracetamol i okłady z lodu nie pomogły, więc zaczęło się szukanie kogoś, kto by ją zawiózł do szpitala. Mnie przypadła w udziale rola towarzysząca, w roli kierowcy wystąpił natomiast supervisor naszych akademików, który na szczęście mieszka na kampusie. Jedziemy sobie zatem do szpitala, a supervisor nam tłumaczy...."wiecie, teraz nie jest dobra pora, żeby jechać do szpitala..." Hmmm, trochę nie wiemy o co mu chodzi, on próbuje wytłumaczyć. "Szpitale w Japonii pracują rano, popołudniu tak do 17-tej, potem w zasadzie nie ma już lekarzy, no bo przecież ludzie nie chorują co godzina i w naszej okolicy też nie ma wypadków drogowych co godzina, więc lekarzy nie ma, może w dużym jakimś szpitalu, no ale w tym, do którego jedziemy, to chyba nie..." Trochę się zaczynamy zastanawiać, jaki szpital nie ma lekarza po 17-tej popołudniu, no ale nic to, nawet pielęgniarka może Janie pomóc, w końcu trzeba po prostu zobaczyć co z tą raną i dać jej cokolwiek przeciwbólowego...Parkujemy przed szpitalem, wysłuchując drugiego, wielce pouczającego wykładu na temat japońskiej służby zdrowia. "No, nie dali ci nic przeciwbólowego, a boli, nie? tak, tak, wiem, to strasznie boli po operacj, no ale widzisz, teraz jest taka nowa polityka w szpitalach, żeby leków nie dawać, wiem, wiem, to niedobrze, no ale oni teraz tak robią..." Naszemu zdziwieniu nie ma końca, co to za szpital bez leków i lekarzy?!?!? No nic, wchodzimy, czekamy na lekarza, po kilku minutach w atmosferze przygaszonych sennie świateł (w istocie, wygląda na to, że o tej porze szpital "nie pracuje") człapiąc miękkimi chodakami przychodzi lekarz. Janą jest mało zainteresowany, trochę słucha tłumaczenia naszego supervisora, ale tak naprawdę nawet Jany dokładnie nie ogląda, każe tylko zmienić opatrunek i mówi, że da coś przeciwbólowego. No dobrze, nie kłócimy się, w końcu on lekarz, to chyba wie, co robi, liczymy, że jakoś to będzie. Zostajemy w końcu wyproszeni do poczekalni, gdzie pielęgniarka ma nam dać leki. Jana daje jeszcze taką karteczkę lekarzowi, na której jest napisane, że jest uczulona na aspirynę. Po dziesięciu minutach w poczekalni wychodzi pielęgniarka i tłumaczy, że Jana ma wrócić do szpitala jutro rano, bo dziś - ze względu na jej alergię - lekarz na dyżurze "nie może wziąć odpowiedzialności za jej leczenie i nie przepisze jej żadnego środka przeciwbólowego". Pielęgniarka zaleca "wytrzymanie bólu" do jutra przynajmniej, a tak najlepiej to w ogóle, bo ból po kilku dniach na pewno przejdzie...Cóż, Jana, Brazylijka z krwi i kości, nie jest fanką japońskiej polityki "wytrzymywania" różnych rzeczy, więc wyraża się średnio parlamentarnie, naciska na naszego supervisora, on naciska na pielęgniarkę, na co ona odpowiada: "Nie mamy w szpitalu innych leków przeciwbólowych niż aspiryna, przykro mi". Ja głupieję, bo co to za szpital, co ma tylko aspirynę, więc pokazuję jej mój paracetamol i pytam się, czy mogę jej to dać, żeby coś jej pomogło, na co jeszcze bardziej profesjonalnym tonem pielęgniarka odpowiada mi: "Nie, nie, niech mi pani nie pokazuje, ja się nie znam na zagranicznych lekach". Konsternacja moja sięga zenitu, Jany wściekłość też, ale ból przeważa, pakujemy się i jedziemy do domu...W nocy Janę boli tak, że obdzwania wszystkich pytając, czy nie mają czegoś silniejszego niż mój paracetamol ekstra, bo nawet 2 tabletki nie działają, w końcu przyjeżdża jej na pomoc ktoś z innego akademika z odpowiednikeim naszego ketonalu, czy jakoś tak, dzięki któremu wreszcie zasypia...Ja nie mogę spać, bo następnego ranka, to ja mam jechać z Janą jako tłumacz, nasz supervisor nie może:( Poza tym na dobranoc Jana uraczyła mnie jeszcze historią o tym, jak nasz kolega Amerykanin miał coś z płucem i jedno płuco mu w zasadzie wysiadło, przyjechała karetka i ponoć do szóstej rano go wozili po miastach i wioskach, właśnie dlatego, że nie miał i nie chciał go nikt przyjąć w tych szpitalach, co "nie pracują w nocy", więc czekali, aż gdzieś przyjdzie jakiś "poranny lekarz", który jest chyba tutaj odpowiednikiem znaczenia "cokolwiek wykwalifikowany"...
Następnego dnia dzielnie wstaję o 7 rano, mimo jetlag-u, na który teraz cierpię w odwrotną stronę niż w Polsce, i wraz z Ahmedem (który ma stanowić nasz support moralny) i Janą - pacjentką - wyruszamy ponownie do tegoż samego szpitala. W szpitalu dużo ludzi, ale jakoś nawet dajemy sobie radę. Najlepszy jest Ahmed, który wszedłwszy do jakiegokolwiek budynku (nawet jeśli jest to szpital) zdejmuje buty, chyba nie tyle przez grzeczność, co dlatego, że mu tak wygodniej. No więc czekamy sobie, ja, Jana i Ahmed w dresie i skarpetkach, aż wreszcie Szanowny Pan Lekarz nasz przyjmuje. No i pomijam kwestię, że sam z siebie też nie bardzo miał ochotę dać jej jakieś środki przeciwbólowe, czy antybiotyk, ale jak mu powiedziałyśmy, że potrzebuje środków przeciwbólowych innych niż aspiryna, to on musiał dzwonić do kolegi, żeby się zapytać, jakie są inne środki przeciwbólowe...To mnie naprawdę rozłożyło na łopatki...Nie jestem lekarzem, ale znam inne środki przeciwbólowe niż aspiryna. Jeśli Japończycy są opodatkowani tytułem bezpłatnego kształcenia lekarzy, to chyba bym na ich miejscu przestała płacić podatki! W ogóle lekarz wyglądał jakoś tak trochę, jakby był opóźniony w rozwoju, więc już naprawdę zaczęłam się martwić o japońską służbę zdrowia. Jakim cudem oni są tacy długowieczni, nie mam pojęcia. Jest to jedna z tajemnic nie do pojęcia dla przeciętnego "Gajdzina" (kto nie czytał Bruczkowskiego, niech przeczyta;)....
Po tym wszystkim czekała nas jeszcze wesoła wizyta w aptece, gdzie już technologia była bardziej do przodu i gdzie wydrukowali Janie nawet kartkę z kolorami tabletek, żeby się nie pomyliła, co jest antybiotykiem, a co nie jest (wiadomo, Gajdziń nie kuma arcyskomplikowanego pisma japońskiego, nawet jak studiuje na japońskim uniwersytecie;). Wracając dostaliśmy głupawki, co zaowocowało tym, że w sklepie spożywczym z powodu marchewki, dwóch ziemniaków i cebuli włożonych do jednego woreczka (a nie do trzech, mimo, że wszystko było w TEJ SAMEJ cenie) wzywali do nas przy kasie pięć różnych kierowników sklepowych, żeby się upewnić, czy nam można te marchewki sprzedać z ziemniakami, czy nie. Doprawdy, ten kraj nie przestanie mnie zadziwiać...Suma summarum, zapoznałam się z arkanami japońskiej służby zdrowia i teraz powtarzam za Janą: lepiej w Japonii nie chorować!

Piszę i piszę, więc czas skończyć, choć historii z dzisiaj też nie brakuje. Dziś spędziłam dzień z Ahmedem, poczynając od porannej mszy (w kościele katolickim myślą chyba, że ze mnie jakaś polska misjonarka, bo nigdy nie chodzą tam ze mną Europejczycy czy katolicy, a zawsze Muzułmanie, ale to dlatego, że tylko oni chcą iść do kościoła i się mnie pytają, czy mogą iść ze mną), a skończywszy na oglądaniu razem mieszkań do wynajęcia (taaaaak, jeśli bym i to spróbowała opisać dziś, to wyszedłby chyba kilometrowy wpis, powiem tylko tyle, że np. wszystkie japońskie kuchnie w kawalerkach znajdują się centralnie w przedpokoju!I są trzy razy mniejsze niż łazienka, ku mojemu wielkiemu oburzeniu, bo wolałabym mieć większą kuchnię a mniejszą łazienkę, w końcu póki co już ponad 4 miesiące się kąpię w szafie;)))
OK, wystarczy na dziś, idę spać, bo jutro kolejny rajd po mieszkaniach...Trzymajcie, proszę, kciuki, bo znaleźć przyzwoite mieszkanie w Japonii graniczy z cudem (no chyba, że jest się Rockefellerem)

czwartek, 27 sierpnia 2009

8月28日 czyli back to Japan!!!












Z dużym żalem, że zostawiam Polskę (Warszawę w szczególności!!!), po wspaniałych "polskich wakacjach" wyruszyłam przedwczoraj z powrotem na podbój ziemi japońskiej. Na zdjęciach mój przeddzień i dzień odlotu, w wolnej chwili uzupełnię bloga o zdjęcia wakacyjne, ale na razie melduję po prostu, że jestem już back in Japan oraz że wszystkim strasznie dziękuję za spotkania, czas razem spędzony, słowa zachęty i wsparcia...Wczoraj moi "tubylcy" stwierdzilli, że wróciłam i " aż się święce"( z radości) :))) I że w Polsce chyba słaba kuchnia, bo schudłam:D (to Miuu i Mauricio, który, nota bene, też schudł za mojej niebytności) Ale za to dobre słodycze (te, co im przywiozłam). Jedliśmy wczoraj ptasie mleczko z Janą i Ahmedem na dachu akademika (w Japonii wszędzie można wchodzić na dachy, są ogrodzone i wyłożone czymś innym niż papą), którzy głośnymi krzykami uczcili mój powrót. W sobotę za to będzie wielkie picie, bo wracają Kuba i Renia, a wyjeżdża zaprzyjaźniona Węgierka....A że Europa Wschodnia w ten sposób czci powroty/wyloty to muszę się zaopatrzyć w "ciuchaja" (nazwa japońskich drinków z alkoholem, sprzedawanych w puszkach, coś a la nasz breezer). Nazwa "ciuchaj" wybitnie przypadła do gustu mojemu szwagrowi, zdaje się, więc ją tu podaję ku utrwaleniu wiedzy!
No a od 1 września koniec wakacji, początek pracy....czyli poszukiwania mieszkania i pisanie swojego wystąpienia po japońsku w jednym...Tak więc póki mogę korzystam z ostatnich dni prawdziwych wakacji, jem ryż, za którym się niebywale stęskniłam, śpię, gadam z ludźmi i to by było na tyle:)
Jeszcze raz dziękuję rodzinie i przyjaciołom oraz mieście stołecznemu Warszawa;) za napełnienie mnie pozytywną energią na dalszą część mojego pobytu tutaj!!!
No i liczę na to, że mój blog wciąż ma jakiś czytelników, którym spotkanie raz na cztery miesiące samo w sobie nie wystarczy:) Dla Was to piszę...
Do następnej ciekawej dykteryji (słowo zaporzyczone, Krzysiu, myślę, że się nie obrazisz;)!