czwartek, 24 września 2009

9月25日 czyli "nadejszła wiekopomna chwila"...albo "these were the days of my life in the dorm" /wpis nostalgiczny i patetyczny:/

Dziś wyprowadzam się z akademika, tak ostatecznie, bo tak po trochu to wyprowadziłam się mniej więcej tydzień temu, a w każdym razie zaczęłam się wyprowadzać mniej więcej tydzień temu. Ale dziś wszyscy wyjeżdżają, wyprowadzają się, odlatują z powrotem do swoich krajów...(rano byłiśmy z Kubą na lotnisku odwieźć Renatę...) A ja siedzę w moim pustym pokoju i przypominam sobie, jak to było, kiedy tu przyjechałam i jak wyglądala moja pierwsza noc, opisana zresztą na blogu...Leżałam wtedy, nie mogąc zasnąć, i myślałam sobie, że NIGDY nie wytrzymam tu sześciu miesięcy, nie na tej "wsi", nie w akademiku z brudną, współną kuchnią, nie w Japonii...Zastanawiałam się, jak szybko mogę się wyprowadzić do centrum Osaki i w jakim stopniu mnie to zrujnuje...Zasnęłam, szczękając zębami z zimna i pocieszając się myślą o możliwości przeprowadzki...A potem było sześć miesięcy wypełnionych tyloma ludźmi, zdarzeniami, wspólnymi posiłkami w "czystej kuchni" (stała się czysta w porównaniu z męskim akademikiem:D), że jakoś zapomniałam o tej przeprowadzce, do chwili, kiedy naprawdę musiałam się przeprowadzić. I chociaż wiem, że dwa lata w akademiku z ludźmi około 30 roku życia to byłaby trochę taka nierzeczywista bajka...chociaż wiem, to jednak smutno mi, że nadszedł ten dzień, bo mieszkanie tutaj było jednym z najciekawszych i najpiękniejszych doświadczeń w moim życiu i, jak każde dobre doświadczenie, skończyło się jakoś tak "za szybko".

Zaczyna się nowy rozdział, każdy z nas gdzie indziej albo "na swoim", tak trochę już bardziej dorośle, zdawałoby się...
Uwielbiam swoje nowe mieszkanie, jest naprawdę przytulne (nie mam jeszcze światła w dużym pokoju, więc wieczory spędzam przy świeczkach, może to dlatego;), da się do niego zaprosić więcej niż jedną osobę i się nie pozabijać z braku przestrzeni. Da się w nim żyć i mam nadzieję, że będę w nim bardzo szczęśliwa. I że zaludni się ono wszystkimi ludźmi, których spotkałam mieszkając w akademiku, a którzy choć wyjechali, nie wyjechali za daleko (Jana, Liv, Mauricio, Ahmed). Mam nadzieję, że niektórym z Was także uda się je zobaczyć na własne oczy:)))
Póki co, takie małe preview....



Pierwsze nocowanie w nowym mieszkaniu, w bardzo doborowym towarzystwie, nota bene, zdjęcia pochodzą z sesji pod tytułem "niewyspanie" ;)

Liv (Dunka)


Jana (zwana "Princess")


Moja ogromna przedpokojowa kuchnia:) /w standardach japońskich to jest luksus nad luksusy, te dwa palniki gazowe!!!!/


I mój pokój.....po wstawieniu łóżka (materacu) i mini stoliko-biurka już się dość skurczył, muszę przyznać;) Ale i tak jest dwa razy większy niż mój dotychczasowy pokój w akademiku...

No dobrze, idę spakować rzeczy najważniejsze (moje cenne patelnie!!!nie chwaliłam się, że dostałam bardzo fajny i drogi sprzęt kuchenny od wyjeżdżającej Austryjaczki?) i ruszam dalej. Nowy rozdział, nowe mieszkanie, nowe (prawie) wszystko. Ale chyba się nie boję...Japan made me stronger:D (nie freakoutuje już na widok niektórych dużych insektów, z zaznaczeniem co prawda słowa NIEKTÓRYCH:)

niedziela, 13 września 2009

9月14日 czyli o tym, jak trudno kupić łóżko w Japonii...nawet jak się ma pieniądze, żeby je kupić...

Japonia nie przestaje mnie zadziwiać...Kiedy już myślę, że po przejściu pierwszych językowych trudności, nie czyhają tu już na mnie żadne siedmiogłowe smoki ani tym podobne....Wtedy....jak mawia Ahmed.....prepare for a catastrophy...

No więc, drodzy czytelnicy, prepare yourselves, too...

Dziś rano postawiłam przed sobą tylko jedno, mało ambitne zadanie...zamówić sobie łóżko, które w zeszłym tygodniu wybrałam z katalogu podarowanego mi przez firmę od której wynajmuję swoje mieszkania. Ucieszyłam się, bo dostarczają meble za darmo, nie muszę nigdzie jeździć, oglądać, decydować, dyskutować ze sprzedawcami. Po prostu wybieram, zamawiam i już...Tak mi się przynajmniej zdawało.

A zatem wstałam dziś rano, umyłam głowę, ubrałam się, wyszłam na ławki przed akademik i otworzyłam komputer...Weszłam na stronę firmy meblowej, ucieszyłam się, że przynajmniej po sześciu miesiącach rozumiem z grubsza co jest tam napisane, i zaczęłam żmudny proces zamawiania łóżka. Tu małe wyjaśnienie: w Japonii żeby cokolwiek zamówić przez internet trzeba wypełnić ze trzy strony formularzy, w których pytają w zasadzie o wszystko (imię ojca, matki, prawie że), głównie po to, żeby lepiej służyć swoim klientom (no bo pytają na przykład o której godzinie mają do Ciebie zadzwonić, żeby potwierdzić zamówienie - to inna cecha japońskich sklepów internetowych, wszystko trzeba dziesięć razy potwierdzić, nie wystarczy kliknąć w "akceptuj":). Zaczęłam więc dzielnie wpisywać w rubryczki wszystkie możliwe informacje, pomijając chyba tylko moją grupę krwi, aż doszłam do momentu, w ktorym wyczerpałam wszystkie możliwie informacje, jakie tylko mogłabym im podać, i natknęłam się na rubryczki "imię, nazwisko, telefon domowy PROTEKTORA/OBROŃCY"...Myślę sobie, co to może być takiego...sprawdzam znaki, pochodzą one właśnie od słowa "obrona"...Myślę, myślę, myślę i - na podstawie wielu dziwnych podobnych doświadczeń - rozgryzam w końcu o co chodzi...Otóż, okazuje się, że nie mogę kupić łóżka nie podając czyichś prywatnych danych osobowych (innych niż moje), które sklep zamierza potwierdzić (zapewne telefonicznie...dlatego nie mogą to być wymyślne dane osobowe). Ponieważ to nie pierwszy raz w Japonii, kiedy widzę coś podobnego, zgrzytam zębami i zaczynam rozumieć o co chodzi...Potrzebuję nie obrońcy, a GWARANTA, czyli kogoś, kto swoim telefonem, nazwiskiem i Bóg wie, czym jeszcze, zaświadczy, że nie zamówię łóżka, a potem nie ucieknę do Paragwaju, komplikując wszystkie plany, płatności, dostawy, etc....Zrozumiałabym potrzebę podania danych osobowych takiej osoby, gdybym kupowała dom w Japonii, naprawdę...W końcu obcokrajowiec, więc może kupić dom, a następnego dnia się rozmyślić, zabić kogoś i uciec z kraju Kwitnącej Wiśni, zostawiając tym samym "klątwę" na niekupionym domu, którego nikt nie będzie chciał już kupić (to nie żart, tutaj np. nikt nie chce kupować domu czy mieszkania w ktorym ktoś popełnił samobójstwo - a wiadomo, że ktoś tam popełnił samobójstwo, bo takie mieszkania są podejrzliwie tanie...). No dobrze, dom, ale łóżko??????Co ja takiego mogę zrobić, że potrzebują gwaranta, żebym kupiła jedno, nie za drogie łóżko, na dodatek płacąc za nie kartą kredytową lub gotówką?!????? Pojęcia nie mam.
Trochę mi się na skutek tego ciśnienie podniosło, zaczęłam się denerwować, że muszę pisać kolejnego formalnego maila do mojej promotor, prosząc o jej domowy numer telefonu i tłumacząc, że muszę go podać firmie sprzedającej meble, bo bez tego nie mogę kupić łóżka....Absurdalne, prawda? No ale wyjścia nie widać z tego absurdu, bez tej informacji nijak nie przejdę do płatności, tak więc zrzymając się w duchu na japoński system kupowania łóżek, układam w głowie maila do mojej promotor....W międzyczasie, Jana podpowiada mi, żebym może poprosiła przełożonego naszego akademika, bo on tu zawsze jest, no i ma telefon, etc...Postanawiam zaryzykować, bo będzie szybciej niż cały ten cyrk: mail- odpowiedź, etc.. Idę do przełożonego akademika, pytam go, a on mi ładnie i grzecznie (OCZYWIŚCIE!!!!) odmawia....
Bo to taka poważna sprawa, bycie czyimś gwarantorem, zwłaszcza w kwestii kupna łóżka...Mówi, żebym poszła poprosić ludzi z sekretariatu. Tego już za dużo, wychodzę z jego gabinetu, piorunując na sławetną japońską grzeczność, która okazuje się mało warta, właśnie wtedy, kiedy o coś kogoś proszę, bo na co mi ich ukłony, jak i tak zawsze mi odmawiają..?!?
Parę długich chwil później mój puls dochodzi pomału do normy, uspokajam się na tyle, żeby poprosić o radę Kubę i Renię, ktorzy starym polskim zwyczajem omijania wszelkich reguł, proponują mi podanie po prostu numeru telefonu do akademika (drugiego, bo w moim nie ma telefonu) i czekanie co będzie dalej. Ponieważ naprawdę nie mam ochoty pisać do mojej promotor w tak głupiej sprawie, robię, jak mi doradzili i w duchu myślę sobie, że po 2 godzinach ślęczenia na tej samej stronie internetowej, uda mi się może w końcu zamówić upragnione łóżko...
O naiwności gajdzińska!!!! Przeskoczywszy problem gwaranta, wypełniwszy wszystkie pola wszystskich trzech stron formularza, otrzymuję wygenerowaną wiadomość, że jeśli chcę zapłacić gotówką, firma musi najpierw przeprowadzić "śledztwo" (sic!!!!) i sprawdzić moje dane (a to oczywiście potrwa). Komunikat brzmi tak : "dopiero po otrzymaniu wyników śledztwa, rozpoczniemy proces wysyłki". Ponieważ nie mam ochoty na żadne śledztwo, przeklinam system po raz drugi (doprawdy, mało rzeczy jest w stanie mnie sprowokować do przeklinania równie skutecznie jak zawiłości japońskich systemów wszelakich!) i decyduję: no dobrze, wobec tego karta kredytowa, nie gotówka, w końcu transkacje kartą kredytową w Europie i całej reszcie cywilizowanego świata uchodzą za najbardziej anonimowe, najprostsze i najszybsze, czyż nie?!????????
O naiwności gajdzińska po raz drugi!!!! Kiedy już wyruszyłam do pokoju po moją kartę kredytową, odznaczyłam wszystkie opcje formularza z nią związaną, otrzymałam kolejny uprzejmy komunikat (podkreślony czerwonością jego liter) pod tytułem: "W przypadku płatności kartą kredytową, płatnik musi posiadać telefon domowy, na ktory zadzwonimy w celu potwierdzenia jego tożsamości" (...)
What the.......................................??????????????????????????????????????????????????????
Nie mam normalnego telefonu, poza komórką, i nie mogę podać akademikowego, bo jak pod niego zadzwonią to mnie tam nie będzie i nikt się nie da przekonać, żeby za mnie skłamać i potwierdzić, że to mój numer telefonu (bo to przecież wbrew ZASADOM), tak więc.....nie mogę zapłacić za łóżką także kartą kredytową??????????????????????? To jak ja mam, przepraszam bardzo, za nie zapłacić??????????????????????????????????????????????????????????? Przelewu też nie mogę zrobić, bo żeby robić przelewy w Japonii muszę "odsiedzieć" tu 6 miesięcy, które jeszcze nie minęły (to była przyczyna mojej poważnej kłótni z tutejszym systemem bankowym) i dopiero wtedy bank odhaczy w moich papierach opcję "może robić przelewy"...
Czyli co...................? Nie mogę kupić łóżka ??????????????????????? Nie, oczywiście, że mogę, po prostu nie mogę za nie zapłacić!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!
Spędziłam około 5 godzin próbując kupić to łóżko, nie udało mi się...Jutro zadzwonię do tej firmy i zapytam się bardzo uprzejmie, czy jest jakiś sposób, w jaki gajdzin może zakupić łóżko w Japonii i, na dodatek, za nie zapłacić?!?!?!?!?


THE END

And this, my dear readers, is Japan!!!!!!

czwartek, 10 września 2009

9月11日 czyli zdjęcia z mojego japońskiego "zarobkowania"...



szanowni paneliści :)))


szanowne zgromadzenie....




A tu zapewne robię wykład na temat ile palników mają europejskie kuchnie:)

p.s. W dalszej części dnia, jeśli wciąż będę odkładać pisanie prezentacji po japońsku (np. sprzątając, porządkując zdjęcia na komputerze, etc.) jest szansa na kolejny wpis, tym razem na temat ostatnich akademikowych dni w Minoh...(trochę nostalgicznie nam się robi, więc chociaż ławki bardzo niewygodne, całe dnie spędzamy teraz razem przed akademikiem, każdy ze swoją robotą - nic dziwnego, że od poniedziałku moja prezentacja nie rozwinęła się ponad tytuł;-)

niedziela, 6 września 2009



Kobe by day, by sunset and by night....czyli highlights mojego pełnego przygód weekendu...

Ostatnio, czas w Minoh jest tak zagęszczony, że trudno mi wybrać te urywki, które warto opisać, a wszystkich opisać nie zdołam, bo musiałabym spędzić chyba 10 godzin przed komputerem (przeciętny wpis zajmuje mi średnio dwie godziny). Tak więc o tym co najważniejsze/najciekawsze/najzabawniejsze...

Z rzeczy najważniejszych, podpisałam wstępną umowę na mieszkanie i koło 20.09 zaczynam proces przeprowadzki (dość skomplikowany, bo od odjeżdżających Polek dostałam np. dużą lodówkę, telewizor, mikrofalówkę a na pobliskiej sayonara sale, czyli wyprzedaży opuszczających Japonię studentów kupiłam bardzo tanio ekspres do kawy i toster). Znaczy się, bez firmy przeprowadzkowej, raczej nie dam sobie rady, bo nawet moi tutejsi kumple chyba jednak nie są aż takimi mięśniakami, żeby dać radę, zwłaszcza lodówce:) Zdjęcia mieszkania pojawią się na pewno tuż po przeprowadzce, ale z wieści podstawowych: mieszkanie jest jak na japońskie mieszkania, baaardzo luksusowe, czyli mimo że na całe mieszkanie przypada tylko jedno okno - balkonowe (jak wszędzie, nie wytropiłam jeszcze dlaczego?!??żeby mniej słońca wpadało???), łazienka jest trzy razy większa niż kuchnia, balkon w zasadzie też jest większy niż kuchnia (nie wiem dlaczego oni wszystko robią większe od kuchni!?!), mimo tych wszystkich typowo japońskich właściwości, mieszkanie jest czyste, nowe (w trzy lata temu wybudowanym betonowym budynku, co jest ważne dlatego, że bez centralnego ogrzewania w niebetonowych, tradycyjnych japońskich budynkach ponoć zimą temperatura może spaść do 15 stopni celsjusza, wewnątrz mieszkania, of course), z ładnym widokiem na pola ryżowe, a co! Jak już mieszkać na wsi, to od początku do końca, takie widać było moje japońskie przeznaczenie. No ale na uniwesytet będzie blisko, cała polsko-tajska ekipa też będzie mieszkać w pobliżu, więc chwilowo jestem dość zadowolona z wyboru, mieszkanie nie jest - niestety - najtańsze, no ale tanie mieszkania, które widziałam, trochę mnie jednak odstraszały różnymi rzeczami, głównie tym, że wszystkie miały takie polowe, jednopalnikowe elektryczne kuchenki...I mikro zlew. Plus wszystko to było częścią pokoju, tak więc szansa na pozbycie się zapachów kuchennych w pokoju, gdzie się śpi, byłaby raczej marna...W Polsce chyba nawet najtańsze studenckie mieszkania mają małą, ślepą kuchnię, idea kuchni i pokoju w jednym jest Europie raczej obca...(i całe szczęście!) No więc moja kuchnia jest oczywiście w przedpokoju (bo jak kuchnia nie jest w pokoju to na 100% będzie w przedpokoju) i jest ślepa, ale jest nowa, ma dwa gazowe palniki i okap (szczyt luksusu) i nawet mini mini grill (bo idea piekarników to już w ogóle jest w tym kraju nieznana, mikrofalówka co najwyżej może służyć za piekarnik, ani razu jeszcze nie widziałam w sklepie ze sprzętem kuchennym prawdziwego piekarnika). Zmieści się tam jeszcze lodówka i mikrofalówka i to oczywiście by było na tyle, ale jak już mówiłam, jest to szczyt luksusu na jaki mnie i Japonię stać, więc się bardzo cieszę, że będę miała na czym i gdzie gotować. Suma summarum, liczę na to, że zaprzyjaźnię się z moim nowym mieszkaniem i że będzie to równie fajne doświadczenie jak mieszkanie w akademiku, który po sześciu miesiącach jest mi żal opuścić, bo przyzwyczaiłam się już do mojej łazienko-szafy, a ostatnio, jako że mieszkamy na piętrze tylko we trójkę, życie w akademiku stało się całkowicie bezkonfliktowe i wręcz wygodne. No ale, dziwnie by było przemieszkać w akademiku dwa lata, myślę, więc czas na nowy rozdział mojego nihon no seikatsu (japońskiego życia)...

Co się zaś tyczy tego mojego tutejszego życia, to pośród niezlicznych wydarzeń tego weekendu kolejne wydarzenie warte opisania wiąże się z odkryciem, jaki jest najprostszy znany gajdzinowi sposób zarobienia pieniędzy w Japonii...???
Odpowiedź? Wystarczy, żeby był gajdzinem!
Jak się martwiłam wynajęciem mojego mieszkania i rozmawiałam o tym z różnymi osobami, to okazało się, że w Japonii czekają na mnie różne ciekawe propozycje zarobkowe. I tak np. sławetne obaciany, dla których piekłam ostatnio mazurki postanowiły zaprosić mnie, żebym zrobiła dla Japończyków lekcję pieczenia ciast i tym podobnych jakoś tak w październiku-listopadzie. Nie powiem, ucieszyło mnie to, nauczyłabym ich piec za darmo, ale miło będzie dostać wynagrodzenie za moje życiowe hobby:))) A pieniądze zadziwiająco duże. Ale to nie koniec tej historii. Następnie dostałam od Ahmeda zaproszenie na panel dyskusyjny jakiejś takiej organizacji, która gromadzi japońskich wolontariuszy, którzy chcą pomagać biednym gajdzinom w potrzebie. No i Ahmeda zaprosili jako panelistę, wraz z czterema innymi gajdzinami, żeby opowiedział, jak mu trudno było na początku w Japonii, zanim go oświeciła wspaniałość i wyższość japońskiej kultury nad każdą inną (ta złośliwość to oczywiście mój wytwór, nie tytuł panelu:). Pomagałam Ahmedowi przygotować jego prezentację, no i chciałam poznać kogoś z tej organizacji, więc pojechałam tam z nim w sobotę, a tu zaraz w drzwiach pani dziękuje Ahmedowi, że mnie przyprowadził, bo może ja też wezmę udział w panelu? Okazało się, że jakaś panelistka z Australii się rozchorowała i oni bardzo by chcieli, żeby moja biała twarz uświetniła ich panel, bo inni paneliści byli głównie z Azji, no i Ahmed z Libanu, tak więc potrzebna im była biała twarz do panelu, bo co to za gajdziński panel bez białej twarzy, prawda? No więc ja mówię, że nic nie przygotowałam, że może następnym razem, że wolałabym dziś być zwyczajnym gościem i tylko posłuchać, na co pani postanawia użyć wobec mnie bardzo przekonywującego argumentu i mówi: "Jako zwykły gość musisz zapłacić 200 yenów, panelistom płacimy my". No i jak tu nie dać się przekonać? Zgadzam się i już po chwili wysilam mózgownicę, bo panel ma potrwać około 4 godzin, więc coś tam jednak muszę powiedzieć a tu w głowie "taka pustka" (Migotko, pamiętasz, oczywiście naszą grę słów...:)...Najpierw się zestresowałam, ale po chwili powiedziałam sobie: no cóż, skoro mam opowiadać o trudnościach w życiu gajdzina, to równie dobrze mogę z siebie zrobić głupią gajdzinkę, a im to i tak będzie pasowało, w końcu po to jest ten panel, żeby wolontariusze przekonali się, jak bardzo gajdzini są zagubieni w japońskiej rzeczywistości i żeby mieli poczucie sensu swojej organizacji. No więc potem odpowiadałam na pytania jakoś tak na luzie, pod względem językowym nie plasując się nawet na ostatnim miejscu (coż, to dlatego, że Ahmed uczy się japońskiego dopiero od 5 miesięcy, więc dużo w tym mojej zasługi nie ma, no ale inni paneliści mieszkają w Japonii od 4, 7 lub 30 lat, więc nie mam też co sobie wyrzucać). Potem były różne bardzo poważne pytania, czyli np. jak wygląda polskie lato?Potem jeszcze raz dyskusja w grupach, indywidualnie, potem różni ludzie postanowili mnie "adoptować" (conajmniej trzy rodziny) po tym, jak powiedziałam, że niestety nie mam w Japonii żadnej host family, a na koniec wręczono mi kopertę (sic!) z moimi pierwszymi pieniędzmi zarobionymi w Japonii...Nie powiem, jak na to, że zapłacili mi po prostu za to, że opowiadałam o swoich idiotycznych błedach (np. odkłanianie się sprzedawcom w sklepach przez dwa pierwsze tygodnie mojego życia w Japonii) językowo-pragmatycznych, wynagrodzenie trzeba uznać za bardzo hojne (coś koło 120 PLN). A od wczoraj dostałam ctak onajmniej pięć maili z podziękowaniami, zaproszeniami do japońskich domów, na kolejne eventy stowarzyszenia, etc...Takie właśnie zaskakujące czasem bywa gajdzińskie życie...

[piszę ten wpis od 3 godzin z przerwami, więc niestety nie dokończę go dzisiaj, chociaż nie dotarłam jeszcze do historii, jak się z Mauricio wygłupialiśmy w piątek w metrze, śpiewając np. Freddiego Mercurego i słuchając samych przebojów z lat 80-tych na jego iPhonie ani do dnia wczorajszego spędzonego w Kobe...no nic...może niech się te historie uleżą, to się lepiej napiszą, a tymczasem miłego początku tygodnia dla wszystkich pracujących, umęczonych, utrudzonych, tęskniących za swoimi drugimi połówkami, tęskniących za wakacjami, etc...]

p.s. Uczestnicy panelu nie byli poszkodowani opłatą członkowską, muszę przyznać, sama zapłaciłabym dużo więcej za historię Mongołki o tym, że jak pierwszy raz zobaczyła japońską toaletę (bidetowa dziura w ziemi, krótko rzecz ujmując, teraz w każdym dużym budynku jest przynajmniej toaleta "zachodnia" obok kilku kabin japońskich..no, czasem nie ma....) i nie wiedziała co się z nią robi i zastanawiaja się w którą stronę ma się ustawić....Opowieść była barwna i wywołała gromki śmiech publiczności, moja opowieść o sklepach też, Ahmeda opowieści byłyby najciekawsze, ale blokował go trochę japoński, wiec tylko powiedział piękne zdanie: "Czasem Japończykom się wydaje, że są grzeczni, ale właśnie wtedy oni wcale nie są dla mnie grzeczni."

"ja ne" czyli japoński odpowiednik papa!

czwartek, 3 września 2009

9月4日 czyli mądrości życiowe pewnego Libańczyka...

Ostatnio miałam kilka trudnych dni, wiele wahań i wątpliwości co do mieszkania, etc. ale ponieważ wolę pisać o wesołych rzeczach, trochę odejdę od tematu i uraczę Was opowieścią zgoła o czym innym. Opowieść dedykuję komuś, kto mi ostatnio pisał o tym, jak fajnie jest poznawać nowych ludzi (nawet, a może zwłaszcza, jak się jest "lubiącym podróże domatorem"), BTW, może ten ktoś się odważy ten wpis skomentować, hum?

Ostatnio spędzam 80% mojego czasu z Janą i Ahmedem, tak jakoś wyszło, ze względu na chorobę Jany i to że Ahmed nam obu gotuje odkąd ona choruje, i ze względu na to, że był ze mną oglądać mieszkania do wynajęcia, jednym słowem, ostatnio gdzie się nie obejrzę, tam Ahmed:) dosłownie, spędza w naszym akademiku każdy wieczór, a że obecnie mieszkają tam tylko trzy osoby (ja, Miuu i Jana) został praktycznie "adoptowany".
Ale, ale, uprzedzę fakty, żeby nie bylo jakiś komentarzy powiem tak, Ahemedowi podoba się Jana i japońskie nauczycielki ze szkoły językowej. Więc nic z TYCH rzeczy, po prostu jedna z najciekawszych postaci mojego tutejszego świata, warta przedstawienia szerokiemu gremium. Jeśli go dotychczas nie przedstawiła, to tylko dlatego, że Ahmeda ująć w jakiekolwiek ramki się nie da, jego trzeba poznać, zobaczyć, a przede wszystkim usłyszeć. Jest on jeszcze barwniejszą postacią niż Jana, a to już samo w sobie wiele mówi...Siedzę sobie właśnie z nim na ławkach przed akademikiem, no i doszłam do wniosku, że jeszcze ciekawszą historię niż historia wybierania mieszkania będzie opowieść o najbarwniejszej postaci "męskiego" akademika.


Ahmed ma 27 lat i jest Libańczykiem, praktykującym muzułmaninem (od dwóch tygodni trwa ramadan, więc go podziwiamy, bo nie pić w ten upał to dla mnie czysty heroizm), który przyjechał do Japonii robić badania z dziedziny software engeneering. Ahmed nie mówi normalnie, tak jak reszta globu,jak mówi, to tworzy cały teatr gestów, dźwięków, a zwłaszcza wykrzykników (na bardzo wysokich tonach, jego, jak i Janę, słychać z odległości kilometra zdaje się:). Do jego ulubionych wykrzykników należą:
"Noooooooooooooooooooooooooooooooo" i "Of course yes!!!!!!!!!!!"
Ale to dopiero początek, jak się rozkręci, nie ma chyba ciekawszych metafor i opisów, ciekawszych historii niż przypadki życiowe Ahmeda...I ciekawszych tematów.
Więc żeby przedstawić wszystkim tę barwną osobowość zdecydowałam się przytoczyć parę scenek, ku pamięci....(niektóre opowiadałam Wam w Polsce na żywo, wybaczcie powtarzalność, zapisuję je, żeby sama nie zapomnieć )

Scenka pierwsza:
Moja pierwsza rozmowa z Ahmedem (sprzed półtorej miesiąca, zdaje mi się, ale nie sposób jej zapomnieć):

Ahmed: So what do you study?
ja: the japanese language
Ahmed: hmm, the japanese language, the japanese language is not the language of romance! It is everything but NOT the language of romance. French is the language of romance, but japanese, I don't know of what...it is the language of what...?I don't know, but NOT (tu wchodzą na scenę gwałtowne gesty i wykrzykniki, conajmniej cztery) the language of romance!!!!!!!!

Scenka druga:
Ahmed (patrzy na japońskie dziewczyny z grupy krykietowej wracające z treningu w dresach i tenisówkach): Aaaa....the japanese ladies...the ESSENCE of romance!

Komentarz: jakby ktoś się nie domyślił, to była ironia, ale naprawdę świetnie udawał rozmarzenie, jak to mówił, prze okazji: piszę po angielsku, bo nie wiem, jak przetłumaczyć jego perełki językowe, jego angielski jest uroczy i jedyny w swoim rodzaju, a kluczowymi słowami są "ladies" zamiast "women" i "romance" przez duże r;

Scenka trzecia:
Ahmed
(opowiada mi i Węgierce, Zuzannie, o tym, jak się zakochał w swojej japońskiej nauczycielce): And so I tell her I love her and she?!?!?!? Nothing (nie muszę dodawać, że towarzyszyło temu z dziesięć wykrzykików, prawda?)!!!!!!!! She stood there, like a wood, I don't know...Maybe a tree, if you told it you love it it would fall or something but she?!?!?!?! Noooooooo!!!!

Scenka czwarta:
Ahmed
: (stoimy na przystanku i czekamy na autobus, Ahmed pokazuje mi książkę [tu: uwaga na tytuł!] "The psychology of computer programming")
I llllike this book, it speaks to me, it understands me, you know....I really, really like it!

Komentarz: bez komentarza, każdy kto mnie zna, musi się domyślić, że ten tekst mnie powalił na kolana:)))

Scenka piąta:
Ahmed:
(czekamy na pociąg w poczekalni, wracamy albo jedziemy do szpitala z Janą, ale już po największym strachu) Sooo, how will God help us today, hmm???

Scenka piąta:
Może bardziej o Ahmedzie, ale bardzo mnie rozśmieszyła, zwłaszcza jego pod kątem jego reakcji....Scenka zarysowywuje się następująco: jesteśmy w zeszłą niedzielę w kościele, gdzie po mszy spotykam Polkę, która tu mieszka od 24 lat i jej męża, Japończyka, ów mąż patrzy na Ahmeda i mówi: "O, wyglądasz zupełnie jak Jezus Chrystus". Jak to Ahmedowi przetłumaczyłam, to oddychał głęboko przez 10 minut, cały czas krzycząc: "Oh, my God!!!!This is unbelievable!!!He said I am prophet?!?!?! This is unbelievable!I always knew I was different, that I have a message..."

I tym optymistycznym akcentem, że każdy ma swoją misję do wypełnienia wśród narodów świata, kończę swoją misję opisywania mojego małego, acz barwnego japońskiego świata, mając nadzieję, że co poniektórym te opowieści umiliły ciężki, ostatni dzień pracy w tym tygodniu!
Następna opowieść będzie o mieszkaniu (znalazłam), albo o mojej dzisiejszej wyprawie z Dawidem i Mauricio do Osaki (Mauricio wylał wczoraj colę na swój nowiutki komputer, więc zawozimy go do naprawy, bo reanimacja suszarką do włosów nie pomogła:((((