poniedziałek, 27 grudnia 2010


12月27日 czyli (spóźnione) ŻYCZENIA ŚWIĄTECZNE

Od Wigilii próbowałam znaleźć odpowiednio długą chwilkę, żeby napisać życzenia świąteczne i dopiero dzisiaj mi się udało. Tak więc przepraszam, że takie zapóźnione (tak jak moja paczka z Japonii wysłana rodzinie, która - póki co - zaginęła nie wiadomo gdzie po drodze)....

Na okres świąteczny (czyli także ten poświąteczny) życzenia w formie mojej ulubionej "kolędy":


A nadzieja znow wstapi w nas
Nieobecnych pojawia sie cienie
Uwierzymy kolejny raz
W jeszcze jedno Boze Narodzenie
I choc przygasl swiateczny gwar
Bo zabarklo znow czyjegos glosu
Przyjdz tu do nas i z nami trwaj
Wbrew tak zwanej ironii losu

Daj nam wiare , ze to ma sens
Ze nie trzeba zalowac przyjaciol
Za gdziekolwiek sa dobrze im jest
Bo sa z nami choc w innej postaci
I przekonaj ze tak ma byc
Ze po glosach tych wciaz drzy powietrze
Ze odeszli po to by zyc
I tym razem beda zyc wiecznie

Przyjda na swiat , by wyrownac rachunki strat
Zeby zajac wsrod nas puste miejsce przy stole
Jeszcze raz pozwol sie cieszyc dzieckiem w nas
I zapomiec ze sa puste miejsca przy stole
A nadzieja znow wstapi w nas
Nieobecnych pojawia sie cienie
Uwierzymy kolejny raz
W jeszcze jedno Boze Narodzenie

I chodz przygasl wieczorny gwar
Bo zabraklo znow czyjegos glosu
Przyjdz do nas i z nami trwaj
Wbrew tak zwanej ironii losu
Przyjdz na swiat , by wyrownac rachunki strat
Zeby zajac wsrod nas puste miejsce przy stole
Jeszcze raz pozwol sie cieszyc dzieckiem w nas
I zapomiec ze sa puste miejsca przy stole

Z. Preisner, "Kolęda dla Nieobecnych"

http://www.youtube.com/watch?v=SZVCPJLO1K4&feature=related

Dużo wiary, nie tylko w Boże Narodzenie...

Pierwszy raz spędzam Święta poza Polską, bez rodziny, trochę sama, a trochę z przyszywaną rodziną japońskich przyjaciół, więc ta kolęda jakoś szczególnie do mnie przemawia (chociaż przemawia do mnie co roku:). I chciałam wszystkim bliskim mi osobom, które tu zajrzą w Święta, po Świętach, lub nawet po Nowym Roku, każdemu bardzo osobiście (mimo nieszczęsnej blogowej formy ;-) napisać, że jesteście ze mną w te Święta (i po Świętach), w takiej właśnie "innej postaci". W postaci życzeń, wspomnień, myśli, tęsknoty, wyczekiwania na kolejne spotkanie...Może ktoś ma ochotę porozmawiać ze mną przed Nowym Rokiem na skypie?

Na koniec parę zdjęć z moich Świąt japońskich (ale sushi nie było!!!).



przyjaciele i przyjaciele przyjaciół, z którymi spędziłam swoją japońską Wigilię


ja z Janą i Kubą, po złożeniu sobie życzeń i przełamaniu się opłatkiem

ja z gospodarzami naszej "międzynarodowej Wigilii" - Zori i Johnem

ja z Kubą (nie za bardzo chciał mieć zrobione zdjęcie, jak widać ;-)

środa, 8 grudnia 2010

12月9日 czyli rozwiązanie konkursu aka
"Opowieści tłumacza z (nie)prawdziwego zdarzenia..."

Miałam jeszcze poczekać, ale grudzień już się zrobił, a zdjęcia i opowieści z mojego listopadowego baito obiecałam już baaaaardzo dawno temu. Rozwiązanie konkursu takowoż.
A zatem:

(drumroll... ... .... ...)

Z przykrością stwierdzam, że wbrew insynuacjom, jakoby pytania były zbyt proste nikomu nie udało się prawidłowo odpowiedzieć na wszystkie (@Chudy: odpowiedź B i C w jednym się nie liczy ;-). Jednak zważywszy na słabe zainteresowanie konkursem (może powinnam była umieścić zdjęcia potencjalnych nagród?:-) oraz liczbę osób, która nie mogła wziąć w nim udziału (I am sorry, Sis, wymyślę niedługo nowy konkurs, żeby Ci to zrekompensować; Agatka w podróży też w sumie była poszkodowana...), postanowiłam, że każdy, kto udzielił dwóch prawidłowych odpowiedzi, dostanie małą nagrodę. A zatem zwycięzców jest trzech: (w kolejności nadsyłania odpowiedzi) Karolka, Piotrek, Chudy. **Odbiór nagrody z każdym ze Zwycięzców ustalę indywidualnie :)

A teraz pora na prawidłowe odpowiedzi...


Odpowiedź I: Pomnik Chopina (2/3 wielkości oryginału łazienkowskiego) znajduje się w Hamamatsu, mieście partnerskim Warszawy (jeśli ktoś to wiedział sam z siebie, szacun!Ja nie miałam pojęcia, że Warszawa ma miasto partnerskie w Japonii i w życiu bym nie zgadła, że jest to akurat Hamamatsu, bo pierwszy raz o nim usłyszałam dopiero wtedy, jak miałam tam pojechać). Powyżej zdjęcie zamku w tymże mieście oraz (poniżej) polskie dzieci z zespołu (nie-do-końca) ludowego, którym towarzyszyłam jako tłumacz dokładnie miesiąc temu.

Odpowiedź II: Myślałam, że po wszystkich moich wpisach poświęconych Obacianom to będzie najprostsze pytanie, okazało się, że niekoniecznie ;-) Niech nikt się nie da zwieść: jeśli jesteś Gajdzinem w Japonii Twój odpowiednik wszelkich sororities, etc. to właśnie japońskie babcie!!! Pośrodku zdjęcia 80-letnia babcia, która załatwiła mi wyjazd na to tłumaczenie; obok babci buddyjski mnich oprowadzjący nas po świątyni Todaiji w Narze; dzień po nas był tam Dalaj Lama!). Jeśli chodzi o doświadczenia, które zdobyłam dzięki japońskim obacianom to muszę powiedzieć, że są to jedne z moich najlepszych i najciekawszych doświadczeń japońskich. Co z tego, że nie byłam tłumaczem z prawdziwego zdarzenia (albowiem obaciany nie zajmują się zwyczajnym rynkiem pracy, tylko takim bardziej niszowym, pół-wolontariatem, etc) i nie zarobiłam kolosalnych pieniędzy (tłumaczenie ustne w Japonii jest jeszcze bardziej intratne niż gdziekolwiek indziej na świecie). Przez tydzień tłumaczenia po 12-14 godzin dziennie zarobiłam w zasadzie tylko na bilet shinkansena w obie strony (Osaka-Hamamatsu) i zostało mi niewielkie kieszonkowe, but boy, I sure did have fun!!!


Na powyższym zdjęciu uwieczniono, jak tłumaczę polskie dzieci dla japońskiego audytorium w wieku 12-15 lat. To akurat było całkiem przyjemne...Gorzej było u burmistrza (czy wspominałam, że nie wiedząc jakiej rangi będzie to tłumaczenie, pojechałam na nie w swoich lnianych spódnicach, białych balerinach, a z eleganckich reczy miałam jedną, czarną bawełnianą bluzkę i to by było na tyle ;-) ?) Na zdjęciu stoję przy scenie, po lewej stronie.

A oto stuletni dom właściciela fabryki sake oraz komin fabryki w tle. Zwiedzanie fabryki sake było częścią programu oraz moich obowiązków tłumacza, co w praktyce sprowadziło się do wcielania w życie idei: jak nie masz pojęcia, co mówi osoba, którą tłumaczysz, po prostu mów to, co widzisz ("Tutaj, jak Pańswto widzą, dojrzewa sobie w cieple sake"). Wątpię, żeby ktokolwiek z grupy zrozumiał dokładnie, jak produkuje się japońską sake, a jeśli zrozumiał to na pewno nie dzięki mojemu tłumaczeniu, ale muszę powiedzieć, że sake z tej fabryki uratowała mi życie, kiedy po zwiedzaniu fabryki musiałam na uroczystej kolacji zajadać surową rybę (bo siedziałam dokładnie na przeciw właściciela fabryki, więc nie wiem czym skończyło by się przyznanie do tego, że ja właściwie nie jadam sushi...). Gdyby nie to, że po każdym kawałku łykałam duży łyk tego trunku, ryba stanęła byłaby mi w gardle, I am pretty sure 'bout that.

Tu dochodzimy do Odpowiedzi III: Pytanie było tricky, bo Japończycy pytają o wszystkie trzy rzeczy: czy przyjechałeś(aś) do Japonii po raz pierwszy, jak Ci się podoba Japonia i jak sobie dajesz radę z japońskim jedzeniem w zasadzie prawie jednocześnie. To taki standardowy zestaw pytań do każdego przyjezdnego. Do zestawu dla mieszkających w Japonii gajdzinów dochodzi jeszcze: jak długo mieszkasz w Japonii i jak to możliwe, że tak dobrze mówisz po japońsku (niezależnie od tego, czy mówisz cztery zdania na krzyż, czy naprawdę pięknie i płynnie). Jednakowoż, japońskim tematem konwersacyjnym numer jeden, a co za tym idzie prawidłową odpowiedzią na pytanie III jest odpowiedź B: JAPOŃSKIE JEDZENIE !!!! (i gdyby tylko wypadało wtedy odpowiedzieć, że się nie jada sushi....polskie dzieci to jeszcze mogą, ale ja jednak nie bardzo).

W sumie chyba nie pisałam za dużo o tym aspekcie japońskiej rzeczywistości. Japończycy uwielbiają swoje jedzenie, fotografują swoje dania w restauracjach, ich przewodniki po Europie składają się głównie ze zdjęć piekarni, restauracji, kawiarni, etc. wraz ze szczegółowymi obrazkami dań, które należy tam spożyć. Na dodatek w każdym mieście w Japonii można kupić tzw. "pamiątki jedzeniowe", które są specyficzne tylko i wyłącznie dla tego jednego miasta lub miasteczka (i na pewno nie można ich zjeść gdzie indziej, nawet jeśli można:). Mogą to być, dla przykładu:

1. Wszelkiej maści słodycze z zielonej herbaty z Kioto:

2. Specjalny makaron kishimen z Nagoi (który niczym się nie różni od zwykłego polskiego makaronu wstążkowego;-)



albo coś tak oryginalnego jak....

3. Ciastka o smaku węgorza (sic!) z Hamamatsu.


To nie jest żart! Goszczący mnie u siebie na czas tłumaczenia Japończyk, podarował mi całą paczkę takich ciastek w prezencie pożegnalnym...Teraz rozdaję je dalej swoim przyjaciołom Azjatom, bo oni lubią takie rzeczy....

Po tych wszystkich jedzeniowych dywagacjach...Zdjęcie na deser, na dowód, że w Japonii nawet sake potrafi być kawaii...(ale czy to w ogóle trzeba komukolwiek udowadniać?) To jedna z butelek produkowanych w fabryce, którą miałam przyjemność odwiedzić.



środa, 24 listopada 2010

11月25日 czyli "Świat według japónskich dzieci..."

Jako że ciągle czekam na poprawne odpowiedzi dotyczące poprzedniego postu....Mały wpis dygresyjny...

Chodzenie do japońskich podstawówek jest najlepszym znanym mi w Japonii sposobem poprawienia sobie nastroju. Nie można czuć się źle w towarzystwie japońskich dzieci, które chcą człowieka dotknąć, obejrzeć, powygłupiać się, w miarę możliwości pogadać (a czasem jeszcze chcą, żeby im podpisać autograf!!! no, this is NOT a joke!). Z konwersacji tych wyłania się świat piękny i prosty, trudno także japońskim dzieciom odmówić logicznego myślenia. Na dowód dwa przykłady z dzisiejszego dnia.

SCENKA I
(W pewnej szkole podstawowej podczas przerwy obiadowej)

Dzieci: Masz chłopaka?
Ja: Nie mam.
Dzieci: Heee?
(po chwili namysłu) To w Polsce nie ma fajnych (przystojnych) facetów?
Ja: (konsternacja) No cóż....


***

SCENKA II

Dzieci: Która japońska gwiazda jest twoim idolem?
Ja: (ze wstydem) Niestety, za bardzo nie oglądam telewizji...
Dzieci: (konsternacja) To co Pani robi przez cały dzień?
Ja: No właśnie, dobre pytanie...

Tak naprawdę to chwilowo się uczę, nawet za dużo, jak na mój gust...Dlatego robię sobie przerwy na pisanie na blogu :)
Miłego końca tygodnia dla wszystkich, którzy tu zajrzą!

piątek, 19 listopada 2010


11月20日 czyli rzecz o krzewieniu polskiej kultury pod japońską strzechą i na odwrót, cz. I

Jak chodzę do japońskich podstawówek to zaczynam moją prezentację o Polsce tak:

"Zróbmy mały quiz: gdzie leży Polska?
A) koło Francji
B) sąsiaduje z Niemcami
C) jest częścią Rosji"

Dzieci głosują, podnosząc ręce, kiedy ja czytam odpowiedzi. Zazwyczaj odpowiedzi rozkładają się prawie idealnie: 33%-33%-33%. Czasami rozkładają się tak: 15%-30%-55% (dzieci te bynajmniej nie znają historii Polski ani nie wiedzą co to był komunizm!). Rzadziej tak: 20%-45%-35%.
Ale w sumie jeszcze większa zabawa jest, kiedy na pytanie, czy w Polsce nosi się kimono 75% dzieci podnosi rękę na tak (lol!)

Pójdźmy więc za tym przykładem. Zacznijmy od quizu na temat nieznanych Polakom faktów na temat Japonii.

Pytanie 1: Gdzie w Japonii znajduje się idealna kopia łazienkowskiego pomnika
Chopina?


A) w Sapporo (postawiono go tam, bo tam mieszka najwięcej Polaków znajdujących się w
Japonii)
B) w Nagoyi (postawiono go tam z okazji wystawy EXPO w 2005 roku)
C) w Hamamatsu (postawiono go tam w ramach umowy o miastach partnerskich z Warszawą)

Pytanie 2: Kto załatwia zagranicznym studentom w Japonii najlepsze okazjonalne prace?

A) koledzy po fachu czyli inni research students
B) uniwersyteckie stowarzyszenia dla gajdzinów
C) obaciany i znajomi obacianów

Pytanie 3: Co jest podstawowym pytaniem japońskiego burmistrza (i każdego innego oficjela) do grupy polskich dzieci?

A) Jak Wam się podoba Japonia?
B) Jak Wam smakuje japońskie jedzenie?
C) Czy jesteście w Japonii po raz pierwszy?

Poza tymi, którzy usłyszeli ode mnie poprawne odpowiedzi (w postaci opowieści) już wcześniej (moja rodzina, Maj), każda osoba, która nadeślę prawidłowe odpowiedzi, otrzyma specjalną nagrodę. Piotrek (mąż Kobiety o Długich Nogach: http://maju-baju.blogspot.com) kiedyś mi podpowiedział, że konkursy i quizzy podnoszą reading statistics bloga, więc co mi szkodzi spróbować? Ostatnio mało pisałam i mało się kontaktowałam, więc ciekawa jestem, czy ktoś poza Asią i Agatką oraz Mają i Piotrkiem jeszcze tu zagląda? (dla nieśmiałych: komentarze można teraz zostawiać nawet bez zalogowania się i pod pseudonimem)

W następnym odcinku rozwiązanie quizu i właściwa część opowieści...




poniedziałek, 8 listopada 2010


"Bye bye Saito Ao Minami...

...hello Tsukumodai (Suita-shi)"

(część II)



Nie pisałam od tak dawna, że nawet moi najwierniejsi czytelnicy (aka moja rodzona siostra;-) poczęli mnie zdradzać, zaczytując się we wspaniałym blogu
( http://www.maju-baju.blogspot.com ) osoby, która jest odpowiedzialna za wiele niesamowitych zdarzeń w moim życiu (kto zna chociażby wielokrotnie opowiadaną przeze mnie historię o jej niesamowitych zdolnościach "swatania" kobiet, ten wie o czym i o kim mówię :-). A więc coby nie stracić na zawsze skromnej, ale bardzo mi bliskiej grupy czytelniczej, zasiadłam dziś rano do pisania. Znad komputera zerkając często na widok z mojego okna...

...który wygląda właśnie tak (w deszczowe popołudnie)

Lub tak....o zachodzie słońca.


Prawda, że ładnie? Przypomina trochę mój widok z Górnośląskiej, przynajmniej jeśli chodzi o aspekt przestrzenny. Co nie jest bez znaczenia, kiedy się mieszka w pokoju o powierzchni 5 metrów kwadratowych (sic!). Bez okna z widokiem na otwartą przestrzeń trochę jednak ciężko pomieszkiwać w tak kompaktowej rzeczywistości.

A jednak jest mi dobrze być znowu w akademiku, w malutkim pokoju, bez kuchni i łazienki. Pokochałam swoje poprzednie mieszkanie, zwłaszcza widok na pola ryżowe podczas pory deszczowej i balkon, na którym spędziłam wiele samotnych i towarzyskich wieczorów. Mimo to dobrze jest też znów mieszkać w otoczeniu ludzi i przyjaciół (z akademika wyprowadziła się już niestety Zori (Bułgarka) wraz ze swoim chłopakiem Johnem, ale została jeszcze Liv (czy ja zamieszczałam na blogu zdjęcia Liv? Jeśli nie to ogromne niedopatrzenie!), która pomagała mi wnieść na piąte piętro wszystkie moje najcięższe pudełka, kartony z książkami i garnkami. Doprecyzuję: nie POMOGŁA mi je wnieść, a WNIOSŁA je za mnie, zostawiając mi do niesienia same lekkie pudełka (z Liv łączy nas między innymi kontuzja kolana, co zawsze wiąże się z licytowaniem się, która z nas poniesie coś cięższego tej drugiej; muszę powiedzieć, że klasyczny baran zodiakalny, jakim jest Liv, wygrywa większość z tych kłótni).
Z lewej i prawej strony zdjęcia upamiętniające proces przeprowadzkowy, który odbywał się na raty i zajął mi nie mniej niż trzy tygodnie (sic!). Wczoraj dopiero zdałam klucze do starego mieszkania i dopełniłam wszystkich upiornych formalności, jakie się wiążą z podjęciem jakiegokolwiek przedsięwzięcia czy nowego wyzwania w Japonii.
Między innymi, rodem z "Bezsenności w Tokio" Bruczkowskiego, wynosiłam jeszcze w piątek wieczorem z Kubą potajemnie starę mikrofalówkę do śmietnika pod osłoną nocy, żeby uniknąć płacenia około 40-100PLN za wyrzucanie "sprzętu elektroniki domowej" (wole tłumaczenie). Co prawda konspiracja nie wyszła nam wzorowo, bo post faktum zorientowałam się, że u mnie w budynku są kamery rejestrujące wszystko, co wchodzi i wychodzi z windy, tak więc chwilowo czekam, czy nie dostanę telefonu z jakąś reprymendą lub wezwania do zorganizowania transportu dla mojej nielegalnie wyrzuconej mikrofalówki. Wcześniej jeszcze nielegalnie wyrzuciłam zepsutą lampę, ale na nią ktoś się skusił (bądź też zlitowali się nad nią panowie śmieciarze i przekwalifikowali ją z kategorii "duży śmieć wymagający nabycia specjalnego biletu, który zezwala na wyrzucenie go do śmietnika" do kategorii "śmieć niepoprawnie wyrzucony z kategorii tych nie-recycklingowanych, wszak przymkniemy na to oko"). Jest jeszcze trzecia opcja: ktoś grzebał w śmietniku i mu się spodobała :-) Ja sama kiedyś miałam ogromn chrapkę na taki piękny czerwony fotel, który stał w moim czystym (!) śmietniku i aż się prosił, żeby go zabrać do domu, ale nie zdążyłam i ktoś go wywiózł (bo trzeba przyznać, że fotel miał swój bilecik-przepustkę na wysypisko śmieci, nie to co moja mikrofalówka!). W akademiku śmieci nie sortuje się już tak porządnie (o zgrozo, na marne pójdą moje dobre nawyki mycia plastikowych butelek i szklanych słoików przed wyrzuceniem oraz wiązanie sznurkiem wszystkich gazet, ulotek i papierow w ładne śmieciowe paczki i paczuszki...). W akademiku są inne zwyczaje ("Welcome to the wild, wild west"). Na przykład wczoraj zauważyłam, że podczas mojej tygodniowej nieobecności zużyto prawie w całości mój nowiutki płyn do mycia naczyń, bo go nieuważnie zostawiłam w kuchni. Błąd, duży błąd. Ale co tam, każda strata wiąże się z czymś pozytywnym. Trzeba tylko umieć to dostrzec. Wystarczy bowiem zejść do tej samej kuchni, a ludzie, którzy "kradną" sól, garnki czy płyn do mycia naczyń, zaproponują wspólny posiłek lub herbatę.

Dzisiejszy wpis jest krótki, bo opowieści do uzpełniania trochę mi się uzbierało w czasie bez internetu, więc będę je dzielić na krótsze porcje (internet mam dopiero od 2 tygodni, z tym że w międzyczasie byłam na tydzień w Hamamatsu, co będzie kolejną opowieścią blogową, jeśli się okaże, że mam jeszcze jakiś czytelników ;-)

Ściskam bardzo mocno z przepięknej, jesiennej Japonii....I przepraszam, że tak długo milczałam blogowo i mailowo -_-

niedziela, 17 października 2010


(wciaz bez internetu, posta wklejam u Kuby, obiecujac duzo bardziej szczegolowe odezwanie sie, jak mnie znow podlacza do sieci, co powinno sie udac w tym tygodniu, mam nadzieje)


Jutro wyprowadzam się z mojego japońskiego mieszkania (w dzielnicy Saito Ao Minami - stąd tytuł:-). Przemieszkałam tu niewiele ponad rok, a mimo to zdążyłam się przywiązać, zwłaszcza do mojego balkonu z widokiem na pola ryżowe (także z widokiem na obwodnicę, ale to już mniej malowniczy szczegół krajobrazu). W czasie pory deszczowej czułam się na nim conajmniej jak Karen z „Pożegnania z Afryką”, bo wszędzie gdzie okiem sięgnąć rozpościerały się przede mną mokre zielone kwadraty, a deszcz padał i padał i padał („It can be many days before it rains, Msabu”). Jak na moje dotychczasowe (przedjapońskie) życie, było to najbardziej „nie-miejskie” miejsce, w jakim przyszło mi mieszkać i dzięki niemu przekonałam się kolejny raz o tym, jak relatywna może być miłość do wielkich miast, którą wyznawałam przez wiele lat. Po wizycie w Tokio, gdzie miałam wrażenie, że na każdym skrzyżowaniu dla pieszych w Shibuyi bądź Ikebukuro dostanę epilepsji, wróciłam na łono moich pól ryżowych i zachwycałam się przestrzenią, pustką i nocną ciszą (od czasu do czasu tylko przerywaną rykiem silnika moich motocyklowych „przyjaciół”, co noc odwiedzających moją okolicę - najwyraźniej oni także cenią sobie podmiejską przyrodę...). Tak jak wcześniej z akademikiem, okazało się, że w gruncie rzeczy niewiele wiem o tym, gdzie mi może być najlepiej. Przyjeżdżając do Japonii spodziewałam się wszystkiego, ale nie tego, że pokocham życie w akademiku bądź też mieszkanie w miejscu, które od cywilizacji oddziela 30 bądź 50 minut na piechotę (zależy jak kto definiuje cywilizację: 30 minut na piechotę dzieliło mnie od autostrady, Mr. Donuta i McDonalda oraz wypożyczalni wideo, 50 minut od porząnych sklepów jedzeniowych oraz dworca kolejowego, którym można dojechać do Osaki). I chociaż są bardzo pozytywne aspekty mojej przeprowadzki (cywilizacja, przyjaciele, którzy mieszkają w tymże samym akademiku, internet (!!!) ), trochę mi jednak smutno opuszczać moje japońskie 23m2 królestwo (które zamieniam na 5m2 w akademiku:), w którym spędziłam wiele wyjątkowych chwil. Bardzo wesołych lub całkiem samotnych.

Tak więc ku uczczeniu tego wydarzenia, a little, nostalgic post that I wrote for myself...No i dla każdego, kto tu jeszcze zagląda (mnie samej długo tu nie bylo...).

Mój nowy adres, gdyby ktoś z Was chciał mi kiedyś wysłać kartkę lub list...

Adrianna Jaworska

room nr 2501

Osaka International House #1

Residence Hall 2

3-10-D81 Tsukumodai, Suita-shi

Osaka 565-0862

Japan

niedziela, 8 sierpnia 2010

lekcja.polskiego2.mpeg

Ciag dalszy, czyli po tym, jak nie udało się uczniom odtworzyć dialogu:

Cześć
Cześć.
Jedziesz na wakacje?
Jadę.
Gdzie jedziesz?
Jadę do....
Jedziesz do...? Super!

wyjaśniam po japońsku dlaczego im się nie udało ;-) (bo dialog długi, polski trudny, a polskie litery nie do przeczytania dla Azjatów ;-) Nie uwzględniłam opcji, że może nauczyciel słaby =P

lekcja.polskiego.mpeg


Obiecany fragment wideo pt. "Otsukaresama deshita", czyli "ależ sę pięknie zmęczyłam ucząc Japończyków polskiego" (moje zaliczenie u tutejszej promotor na koniec tego semestru, mialam przeprowadzić 10-minutową lekcję polskiego tak, żeby na koniec uczniowe byli w stanie przeprowadzić po polsku w miarę "naturalny" dialog; powyżej zdjęcie z tychże zajęć)

środa, 4 sierpnia 2010

8月4日 czyli "otsukaresama deshita!" ("(pięknie) się żeśmy napracowali!)
i Tokyo impressions (część pierwsza...)

(aka: "Jeśli śni Ci się, że chodzisz po Tokio, obudź się, proszę, bo mogę Cię zapewnić, że tak właśnie zaczyna się Twój koszmar!" chodziłam w czymś takim przez dwa dni...)


Wypada zacząć od tytułu. Chyba. "Otsukaresama deshita" (a może ktoś pamięta po lekturze Bruczkowskiego, chociażby) jest jednym ze słów-kluczy w języku japońskim, ktory to język jest chyba najbogatszym językiem świata, jeśli chodzi o liczbę wyrażeń utartych i zidiomatyzowanych (doskonałych na KAŻDĄ okazję!). Do tego stopnia, że potrafią one nabierać całkiem nowego znaczenia w zależności od okazji oraz osoby je wygłaszającej. Z ciekawszych życiowych przykładów (najlepiej operuje się na przykładach;-) dawno temu już Ahmed wygłosił teorię która nam się tu wszystkim bardzo spodobała, dotyczącą sławetnego japońskiego: "gambatte kudasai", czyli (dosł.) "proszę się starać", używanego we wszystkich kontekstach naukowo-pracowych, a także życiowych. Mianowicie, stwierdził on był któregoś pięknego wieczoru podczas naszych zeszłorocznych akademikowych dyskusji, że nienawidzi, jak mu się tak mówi, gdyż jego zdaniem nie oznacza to bynajmniej życzliwej zachęty do nauki/pracy, etc., jest za to niegrzecznym i aroganckim sposobem wyrażania przez Japończyków niezadowolenia postawą gaijina. Oraz, oczywiście, próbą zmiany niepożądanego zachowania na zachowanie podług rodzimych (jedynych dopuszczalnych i akceptowanych) norm. Co fakt to fakt, gambatte kudasai w zależności od okoliczności, tonu oraz relacji międzyludzkich może brzmieć conajmniej jak: "oj, jakby to ładnie ująć? coś kiepsko Ci idzie...", "hmmm...widzę, że dużo pracy jeszcze przed tobą....ale nie mam ochoty Ci pomóc", "nie interesują mnie twoje problemy, więc postaraj się (o nich nie mówić!)". I tak dalej. Przykłady można mnożyć w nieskończoność.

Osobiście, ostatnio fascynuje mnie inne japońskie wyrażenie, które obgadałam byłam pewnego sfrustrowanego popołudnia z moim uroczym kolegą (młody Bułgar) - przyszywanym młodszym bratem w tym semestrze (im robię się starsza, tym więcej mam młodszych kolegów;-) Jest to bowiem kolejne zdanie - leitmotif - życia w Japonii. Wystarczy pobyć tu przez chwilę (czasem nawet na wizie turystycznej starczy), żeby usłyszeć sławetne japońskie "nie" (które wcale nie znaczy nie, tak jak wszyscy zapewne wiedzą;-)..."Moshiwake gozaimasen ga,...." "Najmocniej przepraszam, ale...", tudzież dosłowne: "Nie znajduję wytłumaczenia dla powodu (dla którego ,niestety, muszę Panu/Pani odmówić)..." W skrócie, najczęściej oznacza to po prostu "nie", "nie ma takiej możliwości", "nie da się" w wystarczająco zawoalowanej formie, żeby Japończyk nie musiał się ksztusić wypowiadając te przeraźliwie obraźliwe słowa. No i pięknie. Przed przyjazdem do Japonii sama myślałam, jaki to wspaniały język, gdzie wszystko jest zawoalowane, niedopowiedziane, niedookreślone, gdzie nie trzeba bezpośrenio odmawiać, nie zgadzać się, i tak dalej...Myślałam także, że w kulturze, gdzie królują takie właśnie zdanie, łatwo będzie mi się odnaleźć. I było. Dopóki wierzyłam, że "Moshiwake gozaimasen ga,..." oznacza jedno ze zdań, wymienionych powyżej. Gorzej, gdy doświadczenie za doświadczeniem, każda najmniejsza próba nagięcia jakiejkolwiek (choćby najbardziej idiotycznej lub najmniejszej) reguły kończyła się właśnie taką wymianą zdań i gdy zaczęłam mieć wrażenie, że piłeczki te serwuje się we mnie przy każdej co bardziej wybujałej prośbie:

"Czy mogę zapłacić kartą?" "Moshiwake gozaimasen ga..." (mimo, że produkujemy maszyny najbardziej wyszukanych i skomplikowanych technologii nie opanowaliśmy jeszcze systemu płatności kartą w sklepach i restauracjach, nawet w tak dużych miastach, jak Osaka);

"Czy mogę pojechać na wycieczkę dla studentów uniwersytetu, będąc studentem międzynarodowym dwurocznym a nie rocznym?" "Moshiwake gozaimasen ga..." (nie mogę, bo mogą studenci półroczni, roczni i czteroletni, ale dwuletni akurat nie);

"Czy mogę dostać do ręki moje badania lekarskie?" (sic!) "Moshiwake gozaimasen ga..." (nie mogę, bo może je zobaczyć tylko mój lekarz! Nie ważne, że za badania płacę ja, nie ważne, czy to badanie potrzebne mi do zdawania egzaminów na uczelnię, nie ważne wreszcie (błahostka), że to moje ciało i moja krew! Lekarz wie lepiej, laboratorium nie przekaże mi wyników MOICH badań, muszę się po nie pofatygować do lekarza i wtedy zobaczymy, czy on mi je odda...).

Jeszcze gorzej, jak zrozumiałam, że po usłyszeniu tego zdania-klucza, nie można w zasadzie nic powiedzieć, o niczym podyskutować, można tylko powiedzieć: "Wakarimashita. Arigatou gozaimashita." ("Zrozumiałam. Dzięuję bardzo.") i wyjść z urzędu z podkulonym ogonem. Moshiwake gozaimasen ga nie zostawia bowiem cienia nadziei, najmniejszej szansy ni uchylonych choć na paznokieć drzwi! Koniec i basta. A mówią, że Japończycy nie potrafią być stanowczy! Bujda!

Ale wróćmy do naszych baranków (revenons a nos moutons). Otóż, najgorzej mi się zrobiło, jak ostatnio zrozumiałam, że owo wyrażenie obejmuje czasem znaczeniowo także i wulgaryzmy i że bywają sytuacje, w których oznacza ni mniej ni więcej, jak (przepraszam, musi być po angielsku): "Screw you. We will NOT help you!" (dowolne tłumaczenie eufemizmowe: "a figa! nie pomożemy i już!"). Poruszam ostatnio niebo i ziemię, żeby dopiąć swego w pewnej sprawie i w większości miejsc słysze właśnie tę "muzykę (nie) dla moich uszu". Jutro się okaże, czy pokonałam wreszcie (choć raz jeden!) system, czy też system wygrywa ze mną 10:0. Czy wspominałam już kiedykolwiek, że im dłużej mieszkam w Japonii tym mniej jestem japońska....?

Ale odeszłam od tematu...Tematem miało być Tokio, do którego pojechałam na rekonesans w zeszły weekend...Chyba będę musiała przez parę dni jeszcze temat Tokio przetrawić, żeby móc cokolwiek o nim napisać...Główne wrażenie na wklejonych, nie moich, co prawda, zdjęciach. Takiej masy ludzi nie ma nigdzie na świecie. I dobrze! Nie we wszystkim należy Japonię naśladować :-)

Ciąg dalszy nastąpi... (bo nie wyjaśniłam jeszcze dlaczego zaczęłam od "otsukaresama deshita")
Wiąże się z tym wideo z mojego egzaminu zaliczeniowego, które muszę zmniejszyć, bo nie chce mi go opublikować na youtubie, a którym się chciałam z zainteresowanymi podzielić ;-)
Tymczasem otsukare (przyjaźniejszy skrót) dla wszystkich spracowanych (Zagat, żyjesz, Słońce ? Martwię się, że Cię tu nie było, może praca Cię tak przytłoczyła...?I miss ya!) i żądnych wakacji!
A, i napiszcie jakieś komentarze dla zachęty, żeby mi się chciało napisać część drugą (kolejne słowo klucz: onegaishimasu! "bardzo łaskawie się polecam (waszej komentarzowej pamięci"). Jak nie, to trudno, będzie na żywo, bo od 26 sierpnia jestem w Polsce :-)))))))))))))))




piątek, 2 lipca 2010

7月2日 czyli special feature...


Jako, że w czerwcu milczałam i po raz pierwszy nie napisałam ani słowa, na początku nowego miesiąca special feature, który opowiada o moich czerwcowych przygodach...Enjoy! And comment some! (ha, teraz nie trzeba się już zalogowywać, żeby zamieszczać komentarze, więc nie ma wymówek;-)


Bevanda, per favore!
czyli opowieść o tym, jak zdobyłam tytuł Najgorszego Pracownika Roku


  W czerwcu otworzyły się przede mną drzwi, dotychczas zatrzaskiwane mi przed nosem przez co bardziej bojaźliwych Japończyków, a dodatkowo zapieczętowane przez japoński Urząd ds. Immigrantów. Drzwi japońskiego systemu baito - wszelakich prac dorywczych, które nie wymagają podpisania dożywotniego kontraktu lojalności z jedyną na świecie Wielką i Wspaniałą Firmą Japońską. Są to bowiem prace wykonywane głownie przez studentów, w niewielkim bądź całkiem pokaźnym wymiarze godzin, regularnie bądź też nie, opłacane na podstawie przepracowanej ilości godzin. Do tego systemu pukałam nieśmiało już od jakiegoś czasu, zakładając, że jeśli spędzam sierpień w Osace, poza wytrzymywaniem upału (zajęcie wielce energochłonne) potrzebne mi jest jeszcze jakieś dodatkowe zajęcie, nowe wyzwanie i ciekawe doświadczenie w jednym. Pukałam nieśmiało do różnych drzwi: małych knajpek i wielkich, międzynarodowych gigantów (Starbucks zapisał się niechlubnie w historii mojego pukania, gdyż odmówiono mi tam w sposób wyjątkowo złośliwy, sugerując, że babcie japońskie nie będą zadowolone, jak je będzie obsługiwała Gaijinka, co nie mówi perfekt po japońsku), a kiedy już zwątpiłam, że gdziekolwiek ktoś mi te drzwi w końcu uchyli, dopukałam się do swojej ulubionej japońsko-włoskiej restauracji, gdzie drzwi otworzyła mi magiczna formuła: „Wygląda na to, że będzie się Pani ogromnie starać dla naszej firmy, dlatego też, jeśli Urząd ds. Imigrantów wyrazi zgodę, my Panią zatrudnimy.” Alleluja! Nie można by tego lepiej i komiczniej zarazem ująć, co nie zmienia faktu, że Pan Menadżer miał całkowitą rację - zamierzałam się bowiem niesamowicie starać, dla dobra imienia własnego oraz Europy. Niech wiedzą, że my nie tacy lenie i nieroby!
  Dobrymi chęciami wszak....Ale nie uprzedzajmy faktów. A fakty przedstawiają się w następujący sposób. Po uzyskaniu wszystkich potrzebnych pieczątek (dla efektu lekkiego uniesienia brwi dodam tylko, że między in. moja profesor musiała napisać dla Urzędu ds. Immigrantów uzasadnienie, w którym należało wyjaśnić w jaki sposób obecna praca przyczyni się do rozwoju moich badań naukowych w Japonii!), zapoznaniu się z wieloma podręcznikami wyjawiającymi mi misję restauracji, pozwolono mi rozpocząć oficjalne szkolenie (okazało się, że żeby witać gości i przyjmować zamówienia muszę przejść 40-godzinne szkolenie podczas którego zapoznam się dokładnie z każdym kątem restauracji). Przeciwko szkoleniu nie miałam nic przeciwko, uznałam, że będzie to nawet zabawne. I było. Najbardziej zadziwiające było, jak szkolący mnie pracownicy dziwili się, że tak szybko zapamiętuję, jak należy nalewać drinki albo które skróty, co oznaczają (bez przesady jestem Gaijinką, ale nie jestem opóźniona w rozwoju, na miłość boską!!!), Jeszcze bardziej mnie śmieszyło, jak każda osoba chwaliła mnie za świetną włoską wymowę (trudno nie wygrać, jak się w tej konkurencji startuje z Japończykami). Nalawszy bowiem zamówione drinki, należało za każdym razem krzyknąć do kelnera „Bevanda, per favore!” co oznacza nie więcej jak: „Drinki, proszę!”. Na serwowaniu kawy, herbaty, coca-coli i piwa (ha, nauczyłam się rozlewać piwo!) minął mi szkolenia i pracy wieczór pierwszy. A po pracy poszłam oglądać z przyjaciółmi mecz Brazylia - Portugalia.
  Następnego dnia dostałam maila z prośbą, żebym w niedzielę rano przyszła na zebranie wszystkich pracowników. No coż, zamierzałam się wyspać, ale jako że miałam się „niesamowicie starać”, spakowałam się rano do autobusu i w ten sposób zaczął się mój szkolenia i pracy dzień drugi. Obfitował on w liczne uniesienia brwi, tym razem z mojej strony. Na samym wstępie dowiedzieliśmy się, że niedzielne zebrania odbywają się raz w miesiącu i że należy na nich być, a jak się nie przyjchodzi to należy koniecznie o tym powiadomić. No dobrze, to jeszcze nie była ekstrawagancka prośba. Następnie dowiedzieliśmy się, że nasza restauracja ubiega się o tytuł „coś tam coś tam restauracja roku” i że w związku z tym nie wystarczy, jak się postaramy, musimy się WYJĄTKOWO starać. No dobrze. Myślę sobie, nie pierwszy raz pracuję w usługach, rozumiem co to znaczy, że klient ma być zadowolony, wiem, jak należy się uśmiechać, i ogólnie rzecz ujmując - pycha Cię zgubi! - pomyślałam sobie, że nie ma sprawy, potrafię pracować tak, żeby dostali ten swój wymarzony tytuł. I tu dopiero się myliłam. Bo od ogółu przeszliśmy do szczegółu i rozpoczęła się muzyczna (sic!) część szkolenia, podczas której dowiedziałam się, że sławetnego „irrasshaimase!” („Szanowny Kliencie, witaj w naszym skromnym sklepie”) nie można wykrzykiwać sobie ot tak, na dowolnie wybranej nucie....Że co? Najwyraźniej, miłe uczucia wzbudza jedynie „irrasshaimase” wykrzykiwane na dźwięku SO (odpowiednia demonstracja obejmowała śpiewanie: do, re, mi, fa, SO, la, si, do), dlatego też byliśmy wszyscy zachęceni do przećwiczenia odpowiednich dźwięków, zwłaszcza zaś mężczyżni, którym z jakiś dziwnych przyczyn (no chyba dlatego że są mężczyznami!), nie przychodzi to z łatwością. Jedna z ofiar była nawet proszona, żeby przed wszystkimi demonstrowała swoje muzyczne zdolności. Szczerze powiedziawszy, na miejscu tego gościa, miałabym ochotę komuś przyłożyć za te idiotyczne ćwiczenia. Kiedy już myślałam, że nie da się chyba wymyślić nic głupszego, przeszliśmy do gimnastyki twarzy, w celu poprawienia naszych uśmiechów, tak by i te były „wyjątkowe”. Należy się uśmiechać na dźwięku „iiiiiiiiiiiii”, tak żeby policzki podniosły się na odpowiednią wysokość. Jeśli ktoś ma zapadłe policzki (znow, ta sama ofiara, chłopak o imieniu Hachi; przeraźliwie chudy - skąd zapewne brak wypukłych policzków), znów, powinien poćwiczyć. Uśmiechanie się z zapadłymi policzkami nie robi dobrego wrażenia na klientach. Nie ważne, jak miły i usłużny jest kelner. Szczerze powiedziawszy, jak tak siedziałam wśród ludzi, szczerzących te policzki i ćwiczących dźwięki pięciolinii, po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że nie ma znaczenia, czy moja praca jest na godziny, czy nie, czy jest poważna, czy nie....I tak lekko nei będzie, bo Japończycy, z niezrozumiałych dla mnei powodów, lubują się w wymyślaniu, wdrażaniu, a następnie pilnowaniu i przestrzeganiu tego typu zasad i reguł. Przypomniałam sobie też słowa Kuby, który zawsze w takich sytuacjach mówi o „faszystowskich zapędach Japończyków”. Cóż, porównanie bardzo niechwalebne i trochę niesprawiedliwie, a z drugiej strony robi się człowiekowi trochę zimno na plecach, jak wie, że nawet uśmiech musi mieć regulowany i pod linijkę do określonych standardów. Po całej tej gimnastyce buzi i języka, zaczęły się jakieś kolejne wyjaśnienia, z których - na moje szczęście - rozumiałam piąte przez dziesiąte. Ulżyło mi, szczerze powiedziawszy, jak się wyłączyłam. Na koniec zebrania dostaliśmy pizzę, więc pomyślałam sobie: „No dobrze, może jakoś to będzie, w końcu będę tu pracować tylko dwa dni w tygodniu.” To bardzo mądre z ich strony z tą pizzą, zresztą, bo dobrej pizzy w Japonii jak na lekarstwo, więc ma ona siłę zamykania ludziom ust i rozwiewania wszelkich wątpliwości i podejrzeń.
  Wbrew obawom z zebrania, dzień drugi w pracy minął mi w dość miło, zwłaszcza pod względe towarzyskim, bo pracowałam z dwoma fajnymi chłopakami (pierwszy raz dane mi było spotkać fajnego, zabawnego, młodego Japończyka!), więc sporo żartowaliśmy i gadaliśmy. Niestety, im głębiej zanurzałam się w system pracy obowiązujący w restauracji, tym bardziej byłam zszokowana, że jeśli pracuję 5h, to oznacza to, że pracuję 4h56min30sec. Jeśli bowiem w ciągu mojego czasu pracy, restauracja pustoszała, a ja nie miałam nic sensownego do roboty i żadnych drinków do nalewania, zaraz czyjeś czujne oko podchodziło i pytało się mnie, czy mam co robić, a usłyszawszy odpowiedź negatywną, znajdowało mi wielce zajmującą robotę w stylu: uzupełnianie solniczek, przecieranie wszystkiego sprayem alkoholowym, przenoszenie czegoś z miejsca na miejsca, uzupełnianie wiader z lodem, etc. Nie żebym chciała przez pół godziny stać i oglądać własne paznokcie (oj, o paznokciach jeszcze będzie!), ale przez dwie minuty postałabym sobie i znad baru popatrzyła się na jedzących w restauracji ludzi, etc. Nic z tego, nie w japońskiej restauracji, firmie, nie w japońskim niczym! Ostatnio, jak opowiedziałam to mojej Bułgarce, Zori, byłam zszokowana, że jej to kompletnie nie zdziwiło, na co ona mi mówi: „Wiesz, w Bułgarii pracowałam dla japońskiego szefa. I jak nie miałam co robić, to on mi kazał sprawdzać, co to za buczący dźwięk wydobywa się z toalet w naszym biurze. I powierzał mi tę sprawę zupełnie na poważnie przykazując, żebym się tym zajęła. Tylko dlatego, że nie można w japońskiej firmie nawet przez chwilę nie mieć nic do roboty. Więc nie, za bardzo mnie to nie dziwi.” No coż, ja nigdy nie pracowałam w japońskiej firmie i dopiero teraz rozumiem, dlaczego nawet niektórzy Japończycy ani myślą! Nie mówię, może nie jest do końca lepsze to, że w Europie w pracy niektorzy pracują 1/7 czasu, a 6/7 siedzą na facebooku, twitterze, gadu-gadu, skypie i czym tam jeszcze. Ale z drugiej strony, jak nie można w pracy nawet przez minutę nic nie robić, dopiero wtedy widać rażącą różnicę pomiędzy japońskim a europejskim podejściem. Mój kręgosłup też poczuł tę różnicę i jak sobie wracałam do domu na piechotę w niedzielę wieczorem, zaczęłam się zastanawiać, czy aby na pewno moja wymarzona, wystarana japońska praca, jest dla mnie?
  Potem nastąpił tydzień przerwy od serwowania ludziom kawy po posiłku, u końca którego dostałam maila z wyszczególnieniem moich następnych dni i godzin pracy. Nic szczególnego, Menadżer pisał do mnie maile wiele razy wcześniej. Tym razem jednak w mailu trzykrotnie było napisane, żebym się starała (no naprawdę ja się bardzo dzielnie starałam, a oni tego nawet nie zauważyli i nie docenili?!?), a na koniec dorzucone zdanie: „I pamiętaj, nie wolno używać perfum.” To zdanie wbiło mnie w łóżko. Faktycznie, być może pierwszego dnia w pracy, więdząc, że się potem spotykam z Zori i jej znajomymi, użyłam minimalnej ilości perfum, ale trzeba być chyba psem policyjnym, żeby to wyczuć, zwłaszcza przy japońskim zachowywaniu dystansu między ludźmi i wśród restauracyjnych zapachów czosnku i pomidorów. Poczułam się nie dość, że szpiegowana, to jeszcze potajemnie obwąchiwana (opcja trzecia: donosicielstwo!) i zaczął we mnie narastać bunt, pt. „Co to to nie! Ja się mogę niesamowicie starać, ale żeby mnie ktoś wąchał i upominał?!?!!!? Tego już za wiele!” O naiwności słodka! Tegoż samego dnia pojawiłam się w pracy z kiełkującym już ziarnem wątpliwości, czy spełnienia naszych marzeń nie są czasem naszym przekleństwem. I zaraz na samym wstępie, po odbębnieniu wszystkich procedur higieny (jedno co mogę powiedzieć to to, że knajpa ta naprawdę jest czysta i że nawet po zobaczeniu kuchni w dalszym ciągu mogę i będę tam jeść!), kiedy podpisywałam się w dzienniki obecności, zastępczyni Menadźera wydała z siebie przeraźliwy okrzyk na tonie nieco wyższym niż SO: „Paznokcie!”. No tak, paznokcie. Specjalnie zmyłam z nich bezbarwny lakier tegoż poranka (po co prowokować psią policję, skoro wyczuła perfumy, kto tam ich wie, może wyczułaby i lakier?), nie przyszło mi jednak do głowy, żeby je obcinać, bo przecież nie pracuję w kuchni, tylko rozlewam drinki, na miłość boską. Paznokcie miałam zdecydowanie krótsze niż jakakolwiek polska urzędniczka (tak 1/3 tej długości), bardzo czyste (a nawet gdyby były brudne to i tak już je wyszorowałam byłam specjalną szczotką, stosując się do skomplikowanej procedury mycia rąk w restauracji), generalnie, do rodzaju pracy, który miałam tego wieczoru wykonywać bez zarzutu, powiedziałabym. Ale Nanahara-san miała inne zdanie na ten temat, dając mi swoimi okrzykami do zrozumienia, że nie tylko moje perfumy są niemile widziane w tej pracy. Moje paznokcie też. Zawstydzona schowałam za siebie ręcę, pokiwałam głową, powiedziałam: „Dobrze, rozumiem, następny raz przyjdę w krótkich paznokciach.” I myślałam, że na tym się to skończy. O naiwności moja po raz drugi!! Nie minęło pięć minut, jak mnie wołają i dają mi do rąk obcążki do paznokci (czy to się tak nazywa? Nie pamiętam, szczerze powiedziawszy, jak się na to coś mówi), żebym sobie natychmiast je obcięła. Po pierwsze, nie lubię używać maszynek należących do Bóg wie kogo, po drugie pytam się, gdzie mam to zrobić, a Nanahara-san wskazuje mi kąt, gdzie patrzy na mnie cała ekipa kuchenna. Wrr....Na podorędziu miałam wszędobecny alkoholowy spray, więc przełknąwszy swoje zdegustowanie, zrobiłam, jak kazali, ale...O jedne obcążki za daleko.
  Później ochoczo zamieniłam się z dziewczyną stojącą na zmywaku (oddając jej moje „prestiżowe” miejsce w barze, bo na zmywaku przynajmniej nikt mnie nie widział i mogłam się od czasu do czasu przeciągnąć (a naczynia i tak zmywa zmywarka, trzeba je tylko nieustannie wkładać i wyjmować) albo właśnie nie robić nic przez 30 sekund (niestety, minuta by nie przeszła, zaglądają nawet za zmywak). I z każdą kolejną godziną wiedziałam już, jak ta historia się skończy....Żal mi było moich młodych towarzyszy pracy, z którymi - czułam - mogłabym się nawet zaprzyjaźnić. Żal mi było doświadczenia (bo nawet przez trzy dni bardzo dużo się nauczyłam, jeśli chodzi o japoński chociażby), perspektywy bycia wyjątkową (jedyną kelnerką gaijinką w restauracji - taką egzotyczną atrakcją;-) i paru innych rzeczy jeszcze. Ale po trzech dniach niesamowitego starania się i ciężkiej pracy mój kręgosłup i moja duma miały już trochę dość. W kóncu jeśli skończę trzy fakultety to po to, żeby kiedyś mieć wlasną knajpę, w której pozwolę kelnerom na dwie minuty nic nie robienia na każdą godzinę pracy (hmmm, może nawet trzy;-).
  Tego samego wieczoru zrezygnowałam. Na tym zatem kończy się historia o tym, jak zostałam Najgorszym Pracownikiem Roku w Japonii. Czekam aż mi pocztą prześlą jakąś nagrodę albo chociaż dyplom. Jego też powieszę w swojej restauracji!


sobota, 29 maja 2010

5月30日 czyli o tym, jak w pewien czwartek postanowiłam nauczyć porządku japońskie społeczeństwo...
(aka: ile worków ze śmieciami potrzeba, żeby rozgniewać jedną umiarkowanie spokojną Polkę?)

W czwartek przebrała się miarka. Postanowiłam, że jeśli jeszcze jeden dzień będę musiała znosić worki ze śmieciami moich sąsiadów, leżące sobie beztrosko od tygodnia prawie na naszej klatce schodowej, źle się to skończy. Zaczęłam nawet obmyślać plan, jakby tu przykleić im na drzwiach kartki z napisam "Jak się Szanownemu Panu widzi wyrzucenie jeszcze szanowniejszych śmieci tudzież trzymanie ich po wewnętrznej stronie szanownych drzwi?!?", tak, żeby się nie zorientowali, że notkę napisała im gajdzinka. Kuba sugerował wycinanie japońskich liter z gazety, na wzór tandentnych morderców z amerykańskich filmów, bądź wydrukowanie tekstu na komputerze...Ja rozważałam wszystkie dostępne mi możliwości, bo krew mnie zalała, kiedy w czwartek rano, wychodząc z domu okazało się, że na skutek silnego wiatru (nasza klatka schodowa jest jakby "na dworze") jeden z ów worków rozwiązał się był w nocy i teraz śmieci hulają sobie po naszym korytarzu, a mi w prezencie dostała się skorupka od jajka czekająca na mnie wesoło przed drzwiami wejściowymi, nieświadoma zupełnie faktu, iż była tę jedną skorupką za daleko...Zaciskając zęby, poszłam wszak na uniwersytet, poprzysięgając sobie w duchu, że jeśli za mojego powrotu do domu skorupka sprzed moich drzwi nie zniknie, pójdę na otwartą wojnę z moimi nowymi sąsiadami!!! Na uniwersytecie próbowałam przy kawie uspokoić moje skołatane nerwy, ale na nic się to nie zdało, albowiem próbując wyrzucić plastikowy kubeczek od kawy zobaczyłam, co następuje....

tłumaczenie: kosz na plastikowe butelki (tylko i wyłącznie!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!)

kosze do wyboru i koloru przed stołówką uniwersytecką na moim kampusie (od lewej kolejno kosze: na papierowe kubki, na puszki aluminiowe, na plastkikowe butelki, na śmieci recyklingowalne, na śmieci nierecyklingowalne, na papier, znów na puszki, znów na buletki, i tak w kółko...)

Dla niewprawnego oka pierwsze zdjęcie przedstawia po prostu kosz na śmieci. Dla mnie jest to dowód degeneracji japońskiego społeczeństwa, ze szczególnycm uwzględnieniem japońskiej młodzieży!!!Dlaczego? Ponieważ nawet ja potrafię przeczytać opisy na japońskich koszach na śmieci i nawet ja, nigdy wcześniej w życiu nie segregując śmieci zbyt dokładnie, nie wrzucam śmieci byle jak, zwłaszcza jeśli mam obok siebie 10 koszy do wyboru do koloru!!!!!!!!Jest to dla mnie doprawdy zaskakujące, że pojawia mi się piana na ustach, jak widzę coś takiego. Nie spodziewałabym się po sobie tak gwałtownych reakcji, zwłaszcza, że w stołówce regularnie używam jednorazowych pałeczek, co niektórzy przyjaźni środowisku znajomi mają mi za złe;-)
A wszystko zaczęło się od tego, że odkąd wprowadziłam się do mojego mieszkania, administracja regularnie zaczęła w windzie przypinać ogłoszenia o tym, jak strasznie nieporządnie i nie podług reguł wyrzucamy śmieci i że jeśli kogoś złapią to będą pieniężne kary, etc. Dostałam też cały podręcznik po japońsku od firmy wynajmującej mi mieszkanie, a wszystko po to, żebym dostosowała się do japońskich reguł i funkcjonowała w symbiozie z systemem gomi bunbetsu czyli segregacji śmieci (system ten w Japonii jest równie skomplikowany jak fizyka kwantowa, zdawałoby się, a może nawet bardziej =P). Nie można np. wyrzucać śmieci w plastikowych workach z Carrefoura (chociaż to właśnie był zawsze mój sposób recyklingowania plastikowych toreb i wydawał mi się całkiem zmyślny i przyjazny środowisku) - trzeba kupić piekielnie drogie (jedna paczka 10 worków na śmieci to około 17 PLN) worki na śmieci sygnowane przez urząd miasta (nie można, Broń Boże, użyć worków z pobliskiego miasta, nawet jeśli sklep z nimi jest dużo bliżej i wydawałoby się to logiczniejsze). Nie można wyrzucać butelek plastikowych nie umywszy ich wcześniej. Jak się chce wyrzucić dużą, starą lampę, na ten przykład, to trzeba kupić specjalny kupon i zapłacić za "wywóz dużego śmiecia" (tę historię znają wszyscy, którzy czytali Bruczkowskiego - nie jest ona wyssana z palca, bynajmniej!). I tak dalej, i tym podobne...No więc najpiew się trochę pooburzałam, a potem postanowiłam się dostosować i teraz butelki noszę gdzie indziej, plastik wyrzucam do jedych drogich worków, śmieci palne do drugich drogich worków, puszki, szkło, papier - wszystko osobno i umyte. Jakież było jednak moje zdziwienie, gdy się zorientowałam, że moi sąsiedzi mają gdzieś WIELKIE JAPOŃSKIE REGUŁY ŻYCIA SPOŁECZNEGO i że choć ja się dostosowałam najlepiej jak umiałam, oni - o zgrozo! - wyrzucają plastikowe butelki razem z innymi śmieciami w pierwszych lepszych plastikowych workach. Że co?!????????????????????????????????????????????????????????????Niech mnie kule bują, co to za double standards!?!!?!!?!!!!???

Było to jedno z moich największych rozczarowań wielką i wspaniałą kulturą japońską odkąd tu przyjechałam, muszę przyznać. Odkrycie dwulicowości japońskiego systemu reguł, który charakteryzuje się tym, że reguł trzeba przestrzegać, ale kiedy nikt nie patrzy można mieć je gdzieś. Nic to, że w urzędzie nikt mi nie wyrządzi najmniejszej przysługi, jeśli jest wbrew najmniejszej urzędowej regule (bo wszyscy patrzą ze swoich cubicles!!!!!!!), śmieci można wyrzucać, nie przejmując się regułami, niech się nimi Gajdzin przejmuje! Na takie sposób myślenia, gajdzin, a raczej gajdzinka, reaguje dość agresywnie...Poprzysięgając dogrobową zemstę tym, ktorzy wymagają ode mnie japońskości i japońskiego modelu zachowania na wszystkich płaszczyznach społecznych, sami czasem mając go głęboko w.....Ufff, wyżyłam się, pisząc tego posta, mogę teraz powrócić do japońskiej uprzejmości, kłaniania się sąsiadom i nieprześladowania japońskiej młodzieży....Do czasu, aż kolejnemu sąsiadowi znów się rozsypie worek ze śmieciami...

Epilog: Nie przykleiłam tego dnia sąsiadom kartek z pogróżkami na drzwiach, bo kiedy wróciłam do domu zastałam korytarz posprzątany...musieli chyba gdzieś wyczytać, do czego zdolna jest rozgniewana Polka;-)

niedziela, 16 maja 2010

5月16日 czyli najkrótszy wpis w historii bloga

Dziś są 30-te urodziny mojej siostry i chciałam z tej okazji napisać dla niej coś fajnego, ale po głębszym namyśle zdecydowałam inaczej... Sis, wejdź na ten link www.youtube.com/watch?v=KygHsLDDzp0 na youtubie, a znajdziesz tam mały prezent (jeśli link nie działa, to możesz wejść przez moje konto: driinminoh). And a happy, happiest birthday to you!!!!

Moja Siostra, lat 6


piątek, 7 maja 2010


5月8日 czyli post z na wpoły skrywaną agendą ;)))

podtytuł: things which recently made me feel inspired, safe and good about myself and the world outside or just things which made me laugh out loud!!!

Ostatnio miałam taki dobry wiosenny czas, gdzie dużo małych, fajnych rzeczy robiłam i wieloma rzeczami byłam zajęta (szkoła, próba wejścia na japoński rynek pracy, choćby jako kelnerka we włoskiej knajpie na mojej ulicy;), przez co nie miałam za bardzo czasu na pisanie. Maile, blog, nawet mój pamiętnik od dwóch mniej więcej miesięcy pokrywają się kurzem, a ja się zastanawiam, czy to dobrze, czy źle. Dobrze, bo czasem jak długo nic nie piszę to znaczy to po prostu, że bardziej przeżywam czy robię jakieś rzeczy, jestem hiperaktywna i nie mam po prostu wystarczająco dużo takiego spokojnego czasu "do marnowania" na pisanie (don't get me wrong, "czas marnowany" to some of the best time you can have!). Jest też jednak tak, że czasem nie piszę, bo mam wrażenie, że powinnam pisać o czymś niezwykle ciekawym, żeby to nie było takie "pointless private exposure' ;) A czasem przez długi, długi czas nic takiego niezwykle niezwykłego mi się w Japonii nie przydarza. Albo i przydarza, ale wątpię, żeby dla kogokolwiek poza mną było to aż tak porywające i fascynujące. The point af all this introduction being: nie mam żadnej fascynującej opowieści z pogranicza kultur, ale jakoś tak próżnie tęsknię za jakimiś komentarzami i aktywnością blogową (wow, who would have thought zaledwie rok z kawałkiem temu, kiedy idea bloga wydawała mi się mocno odstraszająca?), więc postanowiłam w bardzo leniwy sobotni poranek powklepywać parę rzeczy, które są ostatnio odpowiedzialne za przepływ dobrej energii w moim mikrokosmosie. Jeśli ktokolwiek z was odczuwa potrzebę przeżycia momentu czasem bardzo zabawnej, czasem wzruszającej, a czasem trochę tandetnej (jak każda rzecz, która nam pomaga:) inspiracji, please DO explore one of the following....

W kolejności odkrywania...

1) Andre Agassi, "Open"

Tak, wiem, ktoś komu kompletnie wisi, co to jest wielki szlem albo w którym roku numerem jeden na świecie był Andre a w ktorym Pete, pozostanie obojętny na urok tej książki niezależnie od tego, co o niej powiem. Tak to już jest ze sportem., I guess. Jeśli jakaś dziedzina sportu nie pasjonuje cię do tego stopnia, że jesteś w stanie zarywać noce byle tylko obejrzeć mecz na żywo, są raczej małe szanse, że rozmowa, film, czy książka na ten temat kiedykolwiek dostarczą ci minimalnej choć przyjemności. Dlatego godząc się z góry z perspektywą porażki (zdziwiłabym się bardzo, gdyby po mojej laudacji po tę książkę sięgnął ktoś, kto nie przepada za tenisem....how about proving me wrong, hm? anyone?), powiem po prostu tyle: this book rocked my world!
Nobody's perfect....;)

"Even if it's not your ideal life, you can always chose it. No matter what your life is, chosing it changes everything."

"This is the only perfection there is, the perfection of helping others. This is the only thing we can do that has any lasting value or meaning. This is why we're here. To make each other feel safe."

A funny one z dedykacją dla wszystkich równie uroczych control-freaków:

"Perry orders chicken parmesan. Brad looks at Perry with disgust. Bad call, he says. The waiter stops writing. What you want to do, Brad says, is order a chicken breast, seperate, then order all your mozarella and sauce on the side. See, that way the chicken breast is fresh, not soggy, plus you can control your chicken-to-cheese-and-sauce ratio."

I na koniec cute & funny cytat na temat związku Andre ze Steffi Graff (one of my greatest women heros of all time!!!):

"My father insists he's not the least bit slighted by not getting an invite. He doesn't want an invite. The last thing he wants to do is to attend a wedding. He doesn't like weddings. He doesn't care where or when or how I make Stefanie my wife, he says, so long as I do it. She's the greatest women's tennis player of all time, he says. What's not to like?"

("Beef - good, custard - good, what's not to like?" dla tych którzy są fanami "Friendsów":)

2) "Modern family" , Abc productions (2009)

Rewelacyjny amerykański serial, na razie chyba nie aż tak powszechnie znany, ale wróżę mu świetlaną przyszłość, bo po obejrzeniu trzech pierwszych odcinków (dla zachęty dodam, że są bardzo krótkie i nie wymagają wolnego wieczoru) zwijałam się ze śmiechu, a to mi się wcale często nie zdarza (ci co mieli szansę oglądać ze mną seriale wiedzą, że jak wszystkich śmieszy coś np. we "Friendsach" to nawet jak mnie to też śmieszy, nie śmieję się raczej na głos). No więc jeśli ktoś chce zobaczyć, co sprawia, że śmieję się bardzo, ale to bardzo głośno, musi obejrzeć parę pierwszych odcinków. A później, jestem przekonana, w dwa dni mniej więcej nadgoni cały pierwszy sezon do najnowszych odcinków (sprzed paru dni). Temu serialowi nie można się oprzeć, jest całkowicie abstrakcyjny i zabawny i nadający się absolutnie dla każdego. Jeśli ktoś z was się skusi, napiszcie koniecznie, jak wrażenia =D

www.flickpeek.com/tv-shows/Modern-Family_2009/

Mam nadzieję, że moje linki się czasem otwierają (do they???), to jest strona, na której są linki do miejsc w sieci, gdzie można obejrzeć odcinki tego serialu za darmo i bez torrentów. Polecam Megavideo.

3) Randy Paush, "The Last Lecture"

Teraz będzie z innej beczki...Gdy próbowałam znaleźć jakieś materiały do ćwiczenia na zajęcia z tłumaczenia ustnego na japoński, znalazłam coś, co zainspirowało mnie w moich poszukiwaniach nowych rozwiązań problemu pod tytułem "Co mam zrobić, jeśli nie doktorat w Japonii???" (jak ktoś ma jakieś sugestie dotyczące tego problemu, they are more than welcome!). Idea samych wykładów jest bardzo fajna: ponoć ktoś na jakimś amerykańskim uniwersytecie wymyślił cykl wykładów pod takim właśnie tytułem i zaprosił różnych naukowców, żeby wygłosili swój "ostatni wykład" opowiadając w nim o tym, o czym chcieli by opowiedzieć studentom, gdyby wiedzieli, że mają możliwość wygłoszenia tylko jednego, ostatniego wykładu. Z wielu przyczyn ten akurat wykład, do którego link podaję poniżej, stał się najbardziej znanym z całego cyklu.

(sponsorowany link, więc można obejrzeć całe godzinne wideo na youtube)

www.youtube.com/watch?v=ji5_MqicxSo

4) "I can do better that your children"

A to trochę w ramach żartu na koniec. Znalazłam to dziś rano, wklejone jako link na stronę pod tytułem "things that always make me feel better". I faktycznie, obejrzałam i it did make me feel better. dedykuję ten króciutki filmik wszystkim, którzy na wystawie sztuki współczesnej mruczą pod nosem "nawet ja namalowałbym to lepiej!". Tak gwoli wyjaśnień, ja bardzo lubię dziecięce rysunki, ale i tak uważam, że te komentarze są po prostu bardzo śmieszne...

www.youtube.com/watch?v=CveUT7TWtWQ

I to by chyba było na tyle...Jeśli ktoś z czytających tego posta obejrzał, przeczytał albo wysłuchał ostatnio czegoś inspirującego, zabawnego, automatycznie poprawiającego humor, niech się ze mną koniecznie podzieli!!! A jeśli kogokolwiek z Was zainspiruje lub po prostu rozśmieszy którekolwiek z powyższych, będę przeszczęśliwa!

Papa!

sobota, 24 kwietnia 2010

4月24日 czyli o okropnych spóźnieniach, jeśli chodzi o życzenia....
(oraz parę historii z moich ostatnio różnymi wrażeniami wypełnionych dni)

Wpis dedykowany drugiej z Trzech Wielkch Komentatorek:
Zagat, niewybaczalnie spóźnione, ale najszczersze i bardzo stęsknione, najlepsze życzenia urodzinowe !!!

Wpis ten zamierzałam napisać w Twoje Urodziny, planowałam to od dawna i naprawdę pamiętałam....(tylko winni się tłumaczą:) Szkopuł w tym, że w dniu Twoich urodzin wylatywali Asia i Misiek a ja byłam w stanie takiego niedospania, że po prostu padłam. Pomyślałam więc, że dzień spóźnione życzenia napiszę w sobotę...I wtedy się zaczęło: katastrofa, żałoba....Jakoś głupio mi było tego samego dnia pisać w takim super-super radosnym tonie jakiś wpis, więc stwierdziłam, że parę dni poczekam, co już w ogóle było najgorsze, bo wtedy dopadł mnie uniwerek, mnóstwo spraw i rewolucyjnych decyzji (o tym będzie dalej) i dopiero od wczoraj schodzi ze mnie jakiś stres i nagromadzenie spraw ostatnich dwóch tygodni. Tłumaczenie marne, ale mam nadzieję, że mi wybaczysz, bo naprawdę cały ten czas pamiętam o Tobie i było mi strasznie, ale to strasznie głupio z każdym kolejnym dniem opóźnienia, co go w żaden sposób nie usprawiedliwia. Anyway, there it is...(finally!!)

Wszystkiego, wszystkiego najlepszego!!! Obyś miała piękny rok, sięgała po odważne pomysły, których Ci nie brakuje, pokonywała dalej różne przeszkody, lęki i ograniczenia (bo za to Cię bardzo podziwiam, mam nadzieję, że o tym wiesz!!!), żebyś była po prostu sobą, czyli kimś kto generuje duże dawki pozytywnej energii na swoje otoczenie i żeby Tobie inni dawali codziennie to samo, a nawet jeszcze więcej!!!
Jest coś strasznie komfortowego w posiadaniu przyjaciół "od kilkunastu lat". Po pierwsze, przechodzi się w tym czasie razem przez bardzo różne rzeczy, poza zaś fantastycznym aspektem wielości różnorakich wspomnień, można też wtedy wyraźnie zobaczyć, jak się ludzie zmieniają, a mimo to jak w dalszym ciągu są i będę zawsze bliscy. Zagat, powiem Ci tyle: jestem z Ciebie strasznie dumna! Jak się widziałyśmy w grudniu to tak sobie myślałam, że naprawdę: "We've come a long, long way together...Throught the bad times and the good". I pięknie patrzeć na tę twoją drogę, wiesz? Oby tak dalej!!!

***

Teraz druga część wpisu, czyli opowieść - uwaga! - o tym, co może się zdarzyć tylko w Japonii ("takie rzeczy to tylko w Erze":)

Otóż, tylko w Japonii można jeszcze zgubić dużą sumę pieniędzy, na ulicy, na dużym kampusie uniwersyteckim, w kopercie, bez żadnego imienia, adresu, czegokolwiek....I odzyskać ją po dwóch godzinach, ponieważ znalazcy nie przyszło do głowy, żeby wziąć sobie niczyje pieniądze, tylko odniósł je do centrum studenckiego i powiedział, gdzie i o której znalazł, tak żeby można je było zidentyfikować. We wtorek bodajże zgubiłam naprawdę dużą część wyjętych z konta pieniędzy (miałam zapłacić z nich za taki egzamin językowy i jakoś po raz pierwszy zamiast do portfela schowałam je do takiej specjalnej koperty, jakie tu są przy każdym bankomacie, takie "koperty na pieniądze") i jak się zorientowałam, to mocno zbladłam, wyobrażając sobie, że nigdy już ich nie zobaczę z powrotem...Słyszałam co prawda historie o odzyskiwaniu w Japonii wszystkiego, co tylko się zgubi (poza parasolami i rowerami, podobnież), ale pomyślałam, że case ten nie dotyczy jednak niepodpisanych kopert z pieniędzmi, za których równowartość student może tutaj spokojnie wyżyć tydzień. A jednak! Przy pomocy Kuby (ktory był dużo bardziej niż ja przekonany, że "się znajdą"), pieniądze odzyskałam w niecałe trzy godziny po ich utracie, co przepełniło mnie ogromnym wzruszeniem wobec jakiegoś niespisanego etosu narodu japońskiego. ...No bo naprawdę....Kto z Was wierzyłby w Polsce, że jak zgubi 300 złotych na ulicy, to jak wróci za trzy godziny, ktoś będzie na niego w tym miesjcu z pieniędzmi czekał? Anybody....? No właśnie, tak też myślałam.

Co do innych historii, to tak w telegraficznym skrócie....Byłam ostatnio w Japonii aż na trzech rozmowach o pracę (wynik: nie dostałam żadnej, wczoraj mnie nie przyjęli jako nauczyciala języka polskiego w jednej ze szkół językowych w Osace, bo po mojej lekcji demonstracyjnej Pan stwierdził, że jak będę mieli jakieś dzieci, które się będę chciały uczyć polskiego, to się nadam, ale że do biznesmenów chyba nie bardzo...T_T), rozstałam się z moją promotor a konkretniej rozstałam się z ideą robienia doktoratu pod jej kierownictwem, w związku z czym znów jestem w punkcie wyjściowym a propos ścieżki kariery i albo wracam za rok do Polski, albo wykombinuję coś jeszcze bardziej szalonego i hardcorowego niż doktorat >_< (w końcu muszę sobie zapracowywać na opinię osoby "nieobliczalnej":)))). Co jeszcze? Let me think...
No to by chyba było na tyle. A, if anyone's interested, udało mi się w końcu zamieścić w sieci zdjęcia z Tajlandii, wybór zdjęć moich plus trochę zdjęć Kuby. Here's the link: http://www.flickr.com/photos/47852468@N05/sets/72157623697588093/ (mam nadzieję, że działa, jak nie, to wklejcie po prostu ten adres i powinno się otworzyć).
Na dziś to chyba tyle, jak się coś ciekawego wykluje to napiszę znów niedługo, póki co wciąż liczę na to, że się więcej komentarzy pojawi pod dwoma poprzednimi wpisami, zwłaszcza wpisem gościnnym, który - uważam - pięknie przedstawia Japonię i jakoś tak mi smutno było, że nie doczekał się większej ilości komentarzy. Ale to pewnie przez żałobę. Przyćmiła talent mojej siostry i szwagra, tak coś czuję;)

Pięknej wiosny....w Japonii wielkimi krokami zbliża się GO-RU-DEN ŁI-KKU (Golden Week), ale w tym roku nigdzie nie jadę (bez przesady, napodróżowałam się ostatnio:). Liczę za to, że będę miała w tym czasie ciut czasu, żeby ponadrabiać kontaktowe zaległości, za które wszystkich, których to dotyczy, najmocniej przepraszam. A kto do mnie długi czas nie pisze, niech też wykorzysta majówkę i coś skrobnie! I miss you all...!!!




niedziela, 4 kwietnia 2010

4 kwietnia czyli o 10 najbardziej fascynujących aspektach Japonii z punktu widzenia dwójki polskich turystów

Jak wiernym czytelnikom bloga wiadomo wpis niniejszy jest wpisem gościnnym, ostatnio zapowiadanym przez szanowną autorkę (jap. o-autorka). Dwójka zmęczonych pracą warszawskich prawników wylądowała dwa tygodnie temu w Japonii (z jednodniowym opóźnieniem, ale za to w nagrodę lecąc business class) i od tego czasu nieustannie odkrywa fascynujące aspekty japońskiej rzeczywistości.
Zatem, dla Ady w podziękowaniu za pokazanie nam takiej właśnie Japonii, dla tych którzy już tu byli jako wspomnienie, dla tych, którzy planują przyjazd do Japonii - jako mały trailer, a także dla tych, którzy jeszcze takich planów nie mają - na zachętę, przedstawiamy poniżej the ultimate top ten of our Japanese fascinations.

10. Zabawki

Wszyscy słyszeli o Hello Kitty, prawda? Ale Hello Kitty (pomimo, iż jest naczelnym wyznawanym w Japonii bóstwem, którego wizerunki znajdziecie na wszystkim, od breloczków do sardynek) to nie wszystko. There is more, so much more! W Japonii zabawki są wszędzie, a tak naprawdę wszędzie są symbole zabawek albo postaci z bajek albo przynoszących szczęście zwierzątek albo nie wiadomo jeszcze czego... I wszyscy się z nimi fotografują i kupują związane z nimi gadżety! Te zabawki potrafią nawet przyćmić lub zastąpić dużo większe atrakcje, tak jak dziś kiedy na wzgórzu, z którego należy podziwiać górę Fuji wszyscy (niezależnie od tego czy akurat było widać kawałek Fuji czy nie, przy czym na ogół Fuji była zupełnie schowana za chmurami) robili sobie zdjęcia z zajączkiem i szopem z jakiejś dziwnej bajki, w której szop robi sok albo zupę z babci (naprawdę japońska wyobraźnie nie zna granic - kolejne dowody na poparcie powyższej tezy nastąpią). Jak widać my też ulegliśmy tej fascynacji ;) I nawet przywieziemy do Polski kilka gadżetów z Hello Kitty - jacyś chętni na takie cudo?



9. Karaoke

Wydawałoby się, że w karaoke nie może być nic fascynującego - cały świat wie, że Japończycy uwielbiają karaoke i co w tym ciekawego, że banda umiejących lepiej lub gorzej śpiewać ludzi zajmuje scenę w pubie i na cały głos ryczy przeboje. Ale karaoke w Japonii to coś zupełnie innego niż karaoke w Polsce. Zacznijmy od tego, że nie odbywa się w pubie, ani w knajpie ani w restauracji. Odbywa się w miejscu do karaoke, które podzielone jest na mnóstwo prywatnych pokoików różnych rozmiarów i każda ekipa dostaje swój własny pokoik co pozwala błaźnić się we własnym gronie, a nie przed tłumem obcych. Po drugie książka piosenek do wyboru jest wielkości książki telefonicznej miasta stołecznego Warszawy i trzeba naprawdę wiedzieć co chce się śpiewać, bo na lekturze tego dzieła można stracić nie jeden wieczór. Po trzecie jest opcja, którą wybiera pewnie każda polska grupa ruszająca na karaoke w Japonii - drink all you can in 90 minutes!!! Wtedy nie ma już problemu z zachęcaniem kogokolwiek do śpiewania ;) Aha i oczywiście w ramach ceny, kiedy już grupa się rozbawi przychodzi pan z obsługi i robi pamiątkowe zdjęcie, które otrzymuje się wychodząc (w mini-albumie z Hello Kitty). To się nazywa zorganizowana rozrywka! We loved it!!!


8. Sklepy i zakupy

Ada zamieszczała już na blogu kilka zdjęć z japońskich sklepów i opisywała swoje z nich wrażenia, więc właściwie powinniśmy byli wiedzieć na co się piszemy kiedy pierwszy raz wybraliśmy się na samotne zakupy do Osaki. Jednak jak to często bywa rzeczywistość przerosła nasze oczekiwania. To już nawet nie chodziło o to, że większość produktów była dostępna we wszystkich kolorach tęczy, ani o to, że sklep z elektroniką miał 6 czy 7 pięter. Po prostu ilość tego co można kupić połączona często z absolutną bezużytecznością tych przedmiotów, ich kolorystyką, wystrojem sklepów i ich dekoracją jest mieszanką absolutnie wybuchową! Nawet osoby nie lubiące zakupów w normalnym życiu (czyli męski pierwiastek naszej wycieczki) chętnie odwiedzają japońskie sklepy - it's not about shopping, it's about the experience!


7. Jedzenie

Zupa miso, sushi, tempura - o wszystkim słyszeliśmy i wiedzieliśmy, że przy naszych pewnych dziwactwach jedzeniowych może tu być trudno ze znalezieniem lokalnego jedzenia, które będzie nam smakowało, a przede wszystkim, które odważymy się przełknąć. Ale ponownie - nie byliśmy gotowi na to co nas spotkało. Część zadziwień była jak najbardziej pozytywna - można tu zupełnie nie(aż tak)drogo i przyzwoicie zjeść, a w dodatku wszędzie prawie za darmo dają wodę i herbatę. Ale z drugiej strony nie jesteśmy w stanie zrozumieć jak można na kolację w porządnym hotelu podać ludziom talerze surowego mięsa a na stole postawić im garnek z wrzątkiem, w którym mogą je sobie ugotować. Albo dlaczego do zupy dostaje się pałeczki a do curry łyżkę. Albo kto wymyślił kit-kata z wasabi (tutejszy chrzan) jako słodycz. Albo jak można nawet na śniadanie podawać ludziom surowe ryby (często z oczami - podobne do tych sprzedawanych na straganie uwidocznionym na zdjęciu) i tę nieszczęsną zupę z misia ;) Na szczęście powszechnie znane zdolności kulinarne Ady trzymają nas przy życiu!


6. Wielkie budynki, mosty, drogi

One są naprawdę wielkie... I w pewnym sensie przyciągają naszą uwagę i ciekawość o wiele bardziej niż dawne świątynie czy pałace, bo mają w sobie właśnie coś fascynującego. Może to dlatego, że nie rozumiemy, dlaczego budowa dwupoziomowych mostów, linii monorail czy torów dla szybkiej kolei możliwa jest w górzystym kraju trapionym trzęsieniami ziemi i obfitymi opadami, a nie jest możliwa w relatywnie płaskim kraju o umiarkowanym klimacie... Warto dodać, że beton, jako ulubione aktualnie tworzywo Japończyków, jest wszechobecny, choćby w formie krawężników na poletkach ryżowych, czy wybetonowanych ścieżek w górach.




5. Ryokan

Czyli tradycyjny japoński hotel. Wszystkie obiekty zakwaterowania w Japonii dzieli się według tego czy jest to styl zachodni czy styl japoński czyli właśnie ryokan. W czasie naszej podróży dwa razy nocowaliśmy w takim przybytku i wciąż nie możemy wyjść z podziwu. Bo to dużo więcej niż hotel. To miejsce gdzie pokój jest podpisywany imieniem gościa, gdzie w pokoju gość znajduje wszystko czego może potrzebować (kapcie, yukatę, szczoteczkę do zębów, zestaw do parzenia herbaty), a w dodatku wszystko dzieje się jakby magicznie kiedy człowieka nie ma... to znaczy kiedy wracamy po kolacji nasze futony są rozłożone i wszystko jest przygotowane do snu. Przechodząc do jadalni (patrz: punkt o jedzeniu) kłania Ci się co najmniej pięć osób witając, przepraszając za swoją obecność, dziękując za uwagę i żegnając jednocześnie. Gość czuje się jak średniowieczny wielmoża. Nie należy zapominać też o ofuro, rytualnych kąpielach w gorących zbiorowych wannach, które są tu podstawową atrakcją pobytu (kąpiel przed posiłkiem, po posiłku, między posiłkami, po czym cykl powtarza się). Naprawdę to coś więcej niż po prostu hotel.




4. Japońska wizja historii

W ramach wycieczki do Tokio za jeden z podstawowych celów (obok Harajuku, o którym będzie jeszcze poniżej) mieliśmy Yasukuni-jinja czyli słynną świątynię poświęconą Japończykom poległym w obronie ojczyzny, w tym w drugiej wojnie światowej - obiekt znany z kontrowersji związanych z modłami nad japońskimi zbrodniarzami wojennymi. Do świątyni przylega też muzeum, pełne sprzętu wojennego, samolotów, czołgów i torped, w którym poznaliśmy nową wersję historii. Dowiedzieliśmy się mianowicie, że w drugiej wojnie światowej (która tutaj nazywa się Greater Eastern Asian War) Japonia broniła swoich terytoriów i starała się uniknąć ataku na Stany Zjednoczone (do którego, absolutnie wbrew swej woli, została wmanewrowana), a ponadto, że ruchy wolnościowe w Azji po drugiej wojnie światowej były skutkiem działalności Japonii i zakorzenienia przez nią idei wolnościowych. Ani słowa (po angielsku) o zbrodniach wojennych. Ponieważ po angielsku były tylko drobne fragmenty opisów bardzo zastanawia nas jak to jest przedstawione po japońsku - obawiamy się, że może być jeszcze ciekawiej... Aż dziwne, że część eksponatów została wypożyczona przez muzea amerykańskie.


3. Jidohanbajki

To nazwa naszych ulubionych urządzeń w Japonii! Jest to zbiorcze określenie na wszelkiego rodzaju automaty sprzedające picie, jedzenie (na ciepło i zimno), papierosy i co jeszcze przychodzi do głowy. Ich najlepszą cechą jest to, że w przeciwieństwie do ich odpowiedników w Europie wcale nie sprzedają tych rzeczy dużo drożej niż w sklepach (np. na naszym ulubionym napoju różnica między ceną w sklepie a w automacie wynosi 3 jeny czyli ułamki groszy, bo 100 jenów to troszkę ponad 3 zł) a także to, że są wszędzie, dosłownie wszędzie - nawet w hotelach! Nawet w parkach (np. wśród jelonków w Narze), nawet na mało uczęszczanych drogach, naprawdę wszędzie, co ponoć ratuje ludziom życie w czasie tutejszych upałów. Co więcej automaty te sprzedają nie tylko zimne picie, ale też gorące - kawy, herbaty, kakao, zupy i to nie do plastikowych kubeczków, które zaraz się od gorąca zdeformują, tylko w puszkach, od których można miło ogrzać ręce w zimny dzień. I oczywiście wydają resztę, nawet z banknotów! Nie ma dnia, żebyśmy nie poczynili jednego lub więcej zakupów w takim automacie i już ciężko nam wyobrazić sobie życie bez nich!


2. Freakshow

W pewnym sensie Japonia to jeden wielki freakshow z tymi zupełnie innymi obyczajami, było nie było inaczej wyglądającymi ludźmi, Hello Kitty i w ogóle, ale jak to w życiu bywa some people are bigger freaks than other! Niejednokrotnie oglądaliśmy się za różnymi typami na ulicach japońskich miast i niejednokrotnie żałowaliśmy, że nie dość szybko wyciągnęliśmy aparat, zrobiliśmy zdjęcie lub wstyd nam było tak otwarcie fotografować ludzi, którzy po prostu szli sobie po ulicy... To co widać na zdjęciach to naprawdę tylko mała próbka możliwości japońskiej młodzieży m.in. w tokijskim rejonie Harajuku, które jest tak znane z freaków, że momentami było tam więcej białych fotografów niż azjatyckich dziwaków.




1. Sakura, sakura i jeszcze raz sakura

Kiedy dziś robiliśmy ten top ten, od początku nie było wątpliwości co będzie na pierwszym miejscu. Sakura czyli kwitnące wiśni jest absolutnym przebojem naszego pobytu tutaj. Specjalnie planowaliśmy być w Japonii kiedy kwitną wiśnie (no i kiedy Ada ma wakacje), ale było to motywowane chęcią zobaczenia ślicznych krajobrazów, a tymczasem, oprócz naprawdę pięknych wiśni zobaczyliśmy zjawisko społeczne. Bo kwitnące wiśnie oznaczają, że cała Japonia rusza je podziwiać, wychodząc w tym celu z biur i domów, siadając pod drzewami i pijąc, jedząc specjalne dania odwołujące się do wiśni i kupując wszystko, co się da z widokiem kwitnących wiśni. W Tokio na przykład ludzie wjeżdżali na taras widokowy na 45 piętrze nie po to żeby zobaczyć panoramę miasta z wieżowcami, ale po to, żeby popatrzeć na kwitnące wiśnie z góry! Takich tłumów jak w Tokio przy wejściu do parku narodowego (część zdjęć jest właśnie z drogi do tego parku), które jest jednym ze znanych miejsc do hanami (czyli podziwiania sakury) nie widzieliśmy w Polsce nigdy, poza wizytami Papieża, które jednak były dużo rzadsze niż kwitnące co roku wiśnie... Ada mówi, że podobnie jest jeszcze w listopadzie kiedy są momidzie czyli czerwone liście klonów, ale naszym zdaniem jeśli planujecie przyjazd do Japonii to tylko w okresie sakury!

\



Zostały nam w Japonii już tylko cztery dni, ale czeka nas jeszcze sporo atrakcji, w tym prawdziwa tea ceromony z mistrzem parzenia herbaty i piknik ze znanymi już z Ady wpisów obacianami mający oczywiście na celu podziwianie sakury. Choć w tej chwili wydaje nam się to wątpliwe może coś zachwieje jeszcze powyższą listą. Jeśli tak będzie obiecujemy dać znać.