piątek, 2 lipca 2010

7月2日 czyli special feature...


Jako, że w czerwcu milczałam i po raz pierwszy nie napisałam ani słowa, na początku nowego miesiąca special feature, który opowiada o moich czerwcowych przygodach...Enjoy! And comment some! (ha, teraz nie trzeba się już zalogowywać, żeby zamieszczać komentarze, więc nie ma wymówek;-)


Bevanda, per favore!
czyli opowieść o tym, jak zdobyłam tytuł Najgorszego Pracownika Roku


  W czerwcu otworzyły się przede mną drzwi, dotychczas zatrzaskiwane mi przed nosem przez co bardziej bojaźliwych Japończyków, a dodatkowo zapieczętowane przez japoński Urząd ds. Immigrantów. Drzwi japońskiego systemu baito - wszelakich prac dorywczych, które nie wymagają podpisania dożywotniego kontraktu lojalności z jedyną na świecie Wielką i Wspaniałą Firmą Japońską. Są to bowiem prace wykonywane głownie przez studentów, w niewielkim bądź całkiem pokaźnym wymiarze godzin, regularnie bądź też nie, opłacane na podstawie przepracowanej ilości godzin. Do tego systemu pukałam nieśmiało już od jakiegoś czasu, zakładając, że jeśli spędzam sierpień w Osace, poza wytrzymywaniem upału (zajęcie wielce energochłonne) potrzebne mi jest jeszcze jakieś dodatkowe zajęcie, nowe wyzwanie i ciekawe doświadczenie w jednym. Pukałam nieśmiało do różnych drzwi: małych knajpek i wielkich, międzynarodowych gigantów (Starbucks zapisał się niechlubnie w historii mojego pukania, gdyż odmówiono mi tam w sposób wyjątkowo złośliwy, sugerując, że babcie japońskie nie będą zadowolone, jak je będzie obsługiwała Gaijinka, co nie mówi perfekt po japońsku), a kiedy już zwątpiłam, że gdziekolwiek ktoś mi te drzwi w końcu uchyli, dopukałam się do swojej ulubionej japońsko-włoskiej restauracji, gdzie drzwi otworzyła mi magiczna formuła: „Wygląda na to, że będzie się Pani ogromnie starać dla naszej firmy, dlatego też, jeśli Urząd ds. Imigrantów wyrazi zgodę, my Panią zatrudnimy.” Alleluja! Nie można by tego lepiej i komiczniej zarazem ująć, co nie zmienia faktu, że Pan Menadżer miał całkowitą rację - zamierzałam się bowiem niesamowicie starać, dla dobra imienia własnego oraz Europy. Niech wiedzą, że my nie tacy lenie i nieroby!
  Dobrymi chęciami wszak....Ale nie uprzedzajmy faktów. A fakty przedstawiają się w następujący sposób. Po uzyskaniu wszystkich potrzebnych pieczątek (dla efektu lekkiego uniesienia brwi dodam tylko, że między in. moja profesor musiała napisać dla Urzędu ds. Immigrantów uzasadnienie, w którym należało wyjaśnić w jaki sposób obecna praca przyczyni się do rozwoju moich badań naukowych w Japonii!), zapoznaniu się z wieloma podręcznikami wyjawiającymi mi misję restauracji, pozwolono mi rozpocząć oficjalne szkolenie (okazało się, że żeby witać gości i przyjmować zamówienia muszę przejść 40-godzinne szkolenie podczas którego zapoznam się dokładnie z każdym kątem restauracji). Przeciwko szkoleniu nie miałam nic przeciwko, uznałam, że będzie to nawet zabawne. I było. Najbardziej zadziwiające było, jak szkolący mnie pracownicy dziwili się, że tak szybko zapamiętuję, jak należy nalewać drinki albo które skróty, co oznaczają (bez przesady jestem Gaijinką, ale nie jestem opóźniona w rozwoju, na miłość boską!!!), Jeszcze bardziej mnie śmieszyło, jak każda osoba chwaliła mnie za świetną włoską wymowę (trudno nie wygrać, jak się w tej konkurencji startuje z Japończykami). Nalawszy bowiem zamówione drinki, należało za każdym razem krzyknąć do kelnera „Bevanda, per favore!” co oznacza nie więcej jak: „Drinki, proszę!”. Na serwowaniu kawy, herbaty, coca-coli i piwa (ha, nauczyłam się rozlewać piwo!) minął mi szkolenia i pracy wieczór pierwszy. A po pracy poszłam oglądać z przyjaciółmi mecz Brazylia - Portugalia.
  Następnego dnia dostałam maila z prośbą, żebym w niedzielę rano przyszła na zebranie wszystkich pracowników. No coż, zamierzałam się wyspać, ale jako że miałam się „niesamowicie starać”, spakowałam się rano do autobusu i w ten sposób zaczął się mój szkolenia i pracy dzień drugi. Obfitował on w liczne uniesienia brwi, tym razem z mojej strony. Na samym wstępie dowiedzieliśmy się, że niedzielne zebrania odbywają się raz w miesiącu i że należy na nich być, a jak się nie przyjchodzi to należy koniecznie o tym powiadomić. No dobrze, to jeszcze nie była ekstrawagancka prośba. Następnie dowiedzieliśmy się, że nasza restauracja ubiega się o tytuł „coś tam coś tam restauracja roku” i że w związku z tym nie wystarczy, jak się postaramy, musimy się WYJĄTKOWO starać. No dobrze. Myślę sobie, nie pierwszy raz pracuję w usługach, rozumiem co to znaczy, że klient ma być zadowolony, wiem, jak należy się uśmiechać, i ogólnie rzecz ujmując - pycha Cię zgubi! - pomyślałam sobie, że nie ma sprawy, potrafię pracować tak, żeby dostali ten swój wymarzony tytuł. I tu dopiero się myliłam. Bo od ogółu przeszliśmy do szczegółu i rozpoczęła się muzyczna (sic!) część szkolenia, podczas której dowiedziałam się, że sławetnego „irrasshaimase!” („Szanowny Kliencie, witaj w naszym skromnym sklepie”) nie można wykrzykiwać sobie ot tak, na dowolnie wybranej nucie....Że co? Najwyraźniej, miłe uczucia wzbudza jedynie „irrasshaimase” wykrzykiwane na dźwięku SO (odpowiednia demonstracja obejmowała śpiewanie: do, re, mi, fa, SO, la, si, do), dlatego też byliśmy wszyscy zachęceni do przećwiczenia odpowiednich dźwięków, zwłaszcza zaś mężczyżni, którym z jakiś dziwnych przyczyn (no chyba dlatego że są mężczyznami!), nie przychodzi to z łatwością. Jedna z ofiar była nawet proszona, żeby przed wszystkimi demonstrowała swoje muzyczne zdolności. Szczerze powiedziawszy, na miejscu tego gościa, miałabym ochotę komuś przyłożyć za te idiotyczne ćwiczenia. Kiedy już myślałam, że nie da się chyba wymyślić nic głupszego, przeszliśmy do gimnastyki twarzy, w celu poprawienia naszych uśmiechów, tak by i te były „wyjątkowe”. Należy się uśmiechać na dźwięku „iiiiiiiiiiiii”, tak żeby policzki podniosły się na odpowiednią wysokość. Jeśli ktoś ma zapadłe policzki (znow, ta sama ofiara, chłopak o imieniu Hachi; przeraźliwie chudy - skąd zapewne brak wypukłych policzków), znów, powinien poćwiczyć. Uśmiechanie się z zapadłymi policzkami nie robi dobrego wrażenia na klientach. Nie ważne, jak miły i usłużny jest kelner. Szczerze powiedziawszy, jak tak siedziałam wśród ludzi, szczerzących te policzki i ćwiczących dźwięki pięciolinii, po raz pierwszy przyszło mi do głowy, że nie ma znaczenia, czy moja praca jest na godziny, czy nie, czy jest poważna, czy nie....I tak lekko nei będzie, bo Japończycy, z niezrozumiałych dla mnei powodów, lubują się w wymyślaniu, wdrażaniu, a następnie pilnowaniu i przestrzeganiu tego typu zasad i reguł. Przypomniałam sobie też słowa Kuby, który zawsze w takich sytuacjach mówi o „faszystowskich zapędach Japończyków”. Cóż, porównanie bardzo niechwalebne i trochę niesprawiedliwie, a z drugiej strony robi się człowiekowi trochę zimno na plecach, jak wie, że nawet uśmiech musi mieć regulowany i pod linijkę do określonych standardów. Po całej tej gimnastyce buzi i języka, zaczęły się jakieś kolejne wyjaśnienia, z których - na moje szczęście - rozumiałam piąte przez dziesiąte. Ulżyło mi, szczerze powiedziawszy, jak się wyłączyłam. Na koniec zebrania dostaliśmy pizzę, więc pomyślałam sobie: „No dobrze, może jakoś to będzie, w końcu będę tu pracować tylko dwa dni w tygodniu.” To bardzo mądre z ich strony z tą pizzą, zresztą, bo dobrej pizzy w Japonii jak na lekarstwo, więc ma ona siłę zamykania ludziom ust i rozwiewania wszelkich wątpliwości i podejrzeń.
  Wbrew obawom z zebrania, dzień drugi w pracy minął mi w dość miło, zwłaszcza pod względe towarzyskim, bo pracowałam z dwoma fajnymi chłopakami (pierwszy raz dane mi było spotkać fajnego, zabawnego, młodego Japończyka!), więc sporo żartowaliśmy i gadaliśmy. Niestety, im głębiej zanurzałam się w system pracy obowiązujący w restauracji, tym bardziej byłam zszokowana, że jeśli pracuję 5h, to oznacza to, że pracuję 4h56min30sec. Jeśli bowiem w ciągu mojego czasu pracy, restauracja pustoszała, a ja nie miałam nic sensownego do roboty i żadnych drinków do nalewania, zaraz czyjeś czujne oko podchodziło i pytało się mnie, czy mam co robić, a usłyszawszy odpowiedź negatywną, znajdowało mi wielce zajmującą robotę w stylu: uzupełnianie solniczek, przecieranie wszystkiego sprayem alkoholowym, przenoszenie czegoś z miejsca na miejsca, uzupełnianie wiader z lodem, etc. Nie żebym chciała przez pół godziny stać i oglądać własne paznokcie (oj, o paznokciach jeszcze będzie!), ale przez dwie minuty postałabym sobie i znad baru popatrzyła się na jedzących w restauracji ludzi, etc. Nic z tego, nie w japońskiej restauracji, firmie, nie w japońskim niczym! Ostatnio, jak opowiedziałam to mojej Bułgarce, Zori, byłam zszokowana, że jej to kompletnie nie zdziwiło, na co ona mi mówi: „Wiesz, w Bułgarii pracowałam dla japońskiego szefa. I jak nie miałam co robić, to on mi kazał sprawdzać, co to za buczący dźwięk wydobywa się z toalet w naszym biurze. I powierzał mi tę sprawę zupełnie na poważnie przykazując, żebym się tym zajęła. Tylko dlatego, że nie można w japońskiej firmie nawet przez chwilę nie mieć nic do roboty. Więc nie, za bardzo mnie to nie dziwi.” No coż, ja nigdy nie pracowałam w japońskiej firmie i dopiero teraz rozumiem, dlaczego nawet niektórzy Japończycy ani myślą! Nie mówię, może nie jest do końca lepsze to, że w Europie w pracy niektorzy pracują 1/7 czasu, a 6/7 siedzą na facebooku, twitterze, gadu-gadu, skypie i czym tam jeszcze. Ale z drugiej strony, jak nie można w pracy nawet przez minutę nic nie robić, dopiero wtedy widać rażącą różnicę pomiędzy japońskim a europejskim podejściem. Mój kręgosłup też poczuł tę różnicę i jak sobie wracałam do domu na piechotę w niedzielę wieczorem, zaczęłam się zastanawiać, czy aby na pewno moja wymarzona, wystarana japońska praca, jest dla mnie?
  Potem nastąpił tydzień przerwy od serwowania ludziom kawy po posiłku, u końca którego dostałam maila z wyszczególnieniem moich następnych dni i godzin pracy. Nic szczególnego, Menadżer pisał do mnie maile wiele razy wcześniej. Tym razem jednak w mailu trzykrotnie było napisane, żebym się starała (no naprawdę ja się bardzo dzielnie starałam, a oni tego nawet nie zauważyli i nie docenili?!?), a na koniec dorzucone zdanie: „I pamiętaj, nie wolno używać perfum.” To zdanie wbiło mnie w łóżko. Faktycznie, być może pierwszego dnia w pracy, więdząc, że się potem spotykam z Zori i jej znajomymi, użyłam minimalnej ilości perfum, ale trzeba być chyba psem policyjnym, żeby to wyczuć, zwłaszcza przy japońskim zachowywaniu dystansu między ludźmi i wśród restauracyjnych zapachów czosnku i pomidorów. Poczułam się nie dość, że szpiegowana, to jeszcze potajemnie obwąchiwana (opcja trzecia: donosicielstwo!) i zaczął we mnie narastać bunt, pt. „Co to to nie! Ja się mogę niesamowicie starać, ale żeby mnie ktoś wąchał i upominał?!?!!!? Tego już za wiele!” O naiwności słodka! Tegoż samego dnia pojawiłam się w pracy z kiełkującym już ziarnem wątpliwości, czy spełnienia naszych marzeń nie są czasem naszym przekleństwem. I zaraz na samym wstępie, po odbębnieniu wszystkich procedur higieny (jedno co mogę powiedzieć to to, że knajpa ta naprawdę jest czysta i że nawet po zobaczeniu kuchni w dalszym ciągu mogę i będę tam jeść!), kiedy podpisywałam się w dzienniki obecności, zastępczyni Menadźera wydała z siebie przeraźliwy okrzyk na tonie nieco wyższym niż SO: „Paznokcie!”. No tak, paznokcie. Specjalnie zmyłam z nich bezbarwny lakier tegoż poranka (po co prowokować psią policję, skoro wyczuła perfumy, kto tam ich wie, może wyczułaby i lakier?), nie przyszło mi jednak do głowy, żeby je obcinać, bo przecież nie pracuję w kuchni, tylko rozlewam drinki, na miłość boską. Paznokcie miałam zdecydowanie krótsze niż jakakolwiek polska urzędniczka (tak 1/3 tej długości), bardzo czyste (a nawet gdyby były brudne to i tak już je wyszorowałam byłam specjalną szczotką, stosując się do skomplikowanej procedury mycia rąk w restauracji), generalnie, do rodzaju pracy, który miałam tego wieczoru wykonywać bez zarzutu, powiedziałabym. Ale Nanahara-san miała inne zdanie na ten temat, dając mi swoimi okrzykami do zrozumienia, że nie tylko moje perfumy są niemile widziane w tej pracy. Moje paznokcie też. Zawstydzona schowałam za siebie ręcę, pokiwałam głową, powiedziałam: „Dobrze, rozumiem, następny raz przyjdę w krótkich paznokciach.” I myślałam, że na tym się to skończy. O naiwności moja po raz drugi!! Nie minęło pięć minut, jak mnie wołają i dają mi do rąk obcążki do paznokci (czy to się tak nazywa? Nie pamiętam, szczerze powiedziawszy, jak się na to coś mówi), żebym sobie natychmiast je obcięła. Po pierwsze, nie lubię używać maszynek należących do Bóg wie kogo, po drugie pytam się, gdzie mam to zrobić, a Nanahara-san wskazuje mi kąt, gdzie patrzy na mnie cała ekipa kuchenna. Wrr....Na podorędziu miałam wszędobecny alkoholowy spray, więc przełknąwszy swoje zdegustowanie, zrobiłam, jak kazali, ale...O jedne obcążki za daleko.
  Później ochoczo zamieniłam się z dziewczyną stojącą na zmywaku (oddając jej moje „prestiżowe” miejsce w barze, bo na zmywaku przynajmniej nikt mnie nie widział i mogłam się od czasu do czasu przeciągnąć (a naczynia i tak zmywa zmywarka, trzeba je tylko nieustannie wkładać i wyjmować) albo właśnie nie robić nic przez 30 sekund (niestety, minuta by nie przeszła, zaglądają nawet za zmywak). I z każdą kolejną godziną wiedziałam już, jak ta historia się skończy....Żal mi było moich młodych towarzyszy pracy, z którymi - czułam - mogłabym się nawet zaprzyjaźnić. Żal mi było doświadczenia (bo nawet przez trzy dni bardzo dużo się nauczyłam, jeśli chodzi o japoński chociażby), perspektywy bycia wyjątkową (jedyną kelnerką gaijinką w restauracji - taką egzotyczną atrakcją;-) i paru innych rzeczy jeszcze. Ale po trzech dniach niesamowitego starania się i ciężkiej pracy mój kręgosłup i moja duma miały już trochę dość. W kóncu jeśli skończę trzy fakultety to po to, żeby kiedyś mieć wlasną knajpę, w której pozwolę kelnerom na dwie minuty nic nie robienia na każdą godzinę pracy (hmmm, może nawet trzy;-).
  Tego samego wieczoru zrezygnowałam. Na tym zatem kończy się historia o tym, jak zostałam Najgorszym Pracownikiem Roku w Japonii. Czekam aż mi pocztą prześlą jakąś nagrodę albo chociaż dyplom. Jego też powieszę w swojej restauracji!