niedziela, 8 sierpnia 2010

lekcja.polskiego2.mpeg

Ciag dalszy, czyli po tym, jak nie udało się uczniom odtworzyć dialogu:

Cześć
Cześć.
Jedziesz na wakacje?
Jadę.
Gdzie jedziesz?
Jadę do....
Jedziesz do...? Super!

wyjaśniam po japońsku dlaczego im się nie udało ;-) (bo dialog długi, polski trudny, a polskie litery nie do przeczytania dla Azjatów ;-) Nie uwzględniłam opcji, że może nauczyciel słaby =P

lekcja.polskiego.mpeg


Obiecany fragment wideo pt. "Otsukaresama deshita", czyli "ależ sę pięknie zmęczyłam ucząc Japończyków polskiego" (moje zaliczenie u tutejszej promotor na koniec tego semestru, mialam przeprowadzić 10-minutową lekcję polskiego tak, żeby na koniec uczniowe byli w stanie przeprowadzić po polsku w miarę "naturalny" dialog; powyżej zdjęcie z tychże zajęć)

środa, 4 sierpnia 2010

8月4日 czyli "otsukaresama deshita!" ("(pięknie) się żeśmy napracowali!)
i Tokyo impressions (część pierwsza...)

(aka: "Jeśli śni Ci się, że chodzisz po Tokio, obudź się, proszę, bo mogę Cię zapewnić, że tak właśnie zaczyna się Twój koszmar!" chodziłam w czymś takim przez dwa dni...)


Wypada zacząć od tytułu. Chyba. "Otsukaresama deshita" (a może ktoś pamięta po lekturze Bruczkowskiego, chociażby) jest jednym ze słów-kluczy w języku japońskim, ktory to język jest chyba najbogatszym językiem świata, jeśli chodzi o liczbę wyrażeń utartych i zidiomatyzowanych (doskonałych na KAŻDĄ okazję!). Do tego stopnia, że potrafią one nabierać całkiem nowego znaczenia w zależności od okazji oraz osoby je wygłaszającej. Z ciekawszych życiowych przykładów (najlepiej operuje się na przykładach;-) dawno temu już Ahmed wygłosił teorię która nam się tu wszystkim bardzo spodobała, dotyczącą sławetnego japońskiego: "gambatte kudasai", czyli (dosł.) "proszę się starać", używanego we wszystkich kontekstach naukowo-pracowych, a także życiowych. Mianowicie, stwierdził on był któregoś pięknego wieczoru podczas naszych zeszłorocznych akademikowych dyskusji, że nienawidzi, jak mu się tak mówi, gdyż jego zdaniem nie oznacza to bynajmniej życzliwej zachęty do nauki/pracy, etc., jest za to niegrzecznym i aroganckim sposobem wyrażania przez Japończyków niezadowolenia postawą gaijina. Oraz, oczywiście, próbą zmiany niepożądanego zachowania na zachowanie podług rodzimych (jedynych dopuszczalnych i akceptowanych) norm. Co fakt to fakt, gambatte kudasai w zależności od okoliczności, tonu oraz relacji międzyludzkich może brzmieć conajmniej jak: "oj, jakby to ładnie ująć? coś kiepsko Ci idzie...", "hmmm...widzę, że dużo pracy jeszcze przed tobą....ale nie mam ochoty Ci pomóc", "nie interesują mnie twoje problemy, więc postaraj się (o nich nie mówić!)". I tak dalej. Przykłady można mnożyć w nieskończoność.

Osobiście, ostatnio fascynuje mnie inne japońskie wyrażenie, które obgadałam byłam pewnego sfrustrowanego popołudnia z moim uroczym kolegą (młody Bułgar) - przyszywanym młodszym bratem w tym semestrze (im robię się starsza, tym więcej mam młodszych kolegów;-) Jest to bowiem kolejne zdanie - leitmotif - życia w Japonii. Wystarczy pobyć tu przez chwilę (czasem nawet na wizie turystycznej starczy), żeby usłyszeć sławetne japońskie "nie" (które wcale nie znaczy nie, tak jak wszyscy zapewne wiedzą;-)..."Moshiwake gozaimasen ga,...." "Najmocniej przepraszam, ale...", tudzież dosłowne: "Nie znajduję wytłumaczenia dla powodu (dla którego ,niestety, muszę Panu/Pani odmówić)..." W skrócie, najczęściej oznacza to po prostu "nie", "nie ma takiej możliwości", "nie da się" w wystarczająco zawoalowanej formie, żeby Japończyk nie musiał się ksztusić wypowiadając te przeraźliwie obraźliwe słowa. No i pięknie. Przed przyjazdem do Japonii sama myślałam, jaki to wspaniały język, gdzie wszystko jest zawoalowane, niedopowiedziane, niedookreślone, gdzie nie trzeba bezpośrenio odmawiać, nie zgadzać się, i tak dalej...Myślałam także, że w kulturze, gdzie królują takie właśnie zdanie, łatwo będzie mi się odnaleźć. I było. Dopóki wierzyłam, że "Moshiwake gozaimasen ga,..." oznacza jedno ze zdań, wymienionych powyżej. Gorzej, gdy doświadczenie za doświadczeniem, każda najmniejsza próba nagięcia jakiejkolwiek (choćby najbardziej idiotycznej lub najmniejszej) reguły kończyła się właśnie taką wymianą zdań i gdy zaczęłam mieć wrażenie, że piłeczki te serwuje się we mnie przy każdej co bardziej wybujałej prośbie:

"Czy mogę zapłacić kartą?" "Moshiwake gozaimasen ga..." (mimo, że produkujemy maszyny najbardziej wyszukanych i skomplikowanych technologii nie opanowaliśmy jeszcze systemu płatności kartą w sklepach i restauracjach, nawet w tak dużych miastach, jak Osaka);

"Czy mogę pojechać na wycieczkę dla studentów uniwersytetu, będąc studentem międzynarodowym dwurocznym a nie rocznym?" "Moshiwake gozaimasen ga..." (nie mogę, bo mogą studenci półroczni, roczni i czteroletni, ale dwuletni akurat nie);

"Czy mogę dostać do ręki moje badania lekarskie?" (sic!) "Moshiwake gozaimasen ga..." (nie mogę, bo może je zobaczyć tylko mój lekarz! Nie ważne, że za badania płacę ja, nie ważne, czy to badanie potrzebne mi do zdawania egzaminów na uczelnię, nie ważne wreszcie (błahostka), że to moje ciało i moja krew! Lekarz wie lepiej, laboratorium nie przekaże mi wyników MOICH badań, muszę się po nie pofatygować do lekarza i wtedy zobaczymy, czy on mi je odda...).

Jeszcze gorzej, jak zrozumiałam, że po usłyszeniu tego zdania-klucza, nie można w zasadzie nic powiedzieć, o niczym podyskutować, można tylko powiedzieć: "Wakarimashita. Arigatou gozaimashita." ("Zrozumiałam. Dzięuję bardzo.") i wyjść z urzędu z podkulonym ogonem. Moshiwake gozaimasen ga nie zostawia bowiem cienia nadziei, najmniejszej szansy ni uchylonych choć na paznokieć drzwi! Koniec i basta. A mówią, że Japończycy nie potrafią być stanowczy! Bujda!

Ale wróćmy do naszych baranków (revenons a nos moutons). Otóż, najgorzej mi się zrobiło, jak ostatnio zrozumiałam, że owo wyrażenie obejmuje czasem znaczeniowo także i wulgaryzmy i że bywają sytuacje, w których oznacza ni mniej ni więcej, jak (przepraszam, musi być po angielsku): "Screw you. We will NOT help you!" (dowolne tłumaczenie eufemizmowe: "a figa! nie pomożemy i już!"). Poruszam ostatnio niebo i ziemię, żeby dopiąć swego w pewnej sprawie i w większości miejsc słysze właśnie tę "muzykę (nie) dla moich uszu". Jutro się okaże, czy pokonałam wreszcie (choć raz jeden!) system, czy też system wygrywa ze mną 10:0. Czy wspominałam już kiedykolwiek, że im dłużej mieszkam w Japonii tym mniej jestem japońska....?

Ale odeszłam od tematu...Tematem miało być Tokio, do którego pojechałam na rekonesans w zeszły weekend...Chyba będę musiała przez parę dni jeszcze temat Tokio przetrawić, żeby móc cokolwiek o nim napisać...Główne wrażenie na wklejonych, nie moich, co prawda, zdjęciach. Takiej masy ludzi nie ma nigdzie na świecie. I dobrze! Nie we wszystkim należy Japonię naśladować :-)

Ciąg dalszy nastąpi... (bo nie wyjaśniłam jeszcze dlaczego zaczęłam od "otsukaresama deshita")
Wiąże się z tym wideo z mojego egzaminu zaliczeniowego, które muszę zmniejszyć, bo nie chce mi go opublikować na youtubie, a którym się chciałam z zainteresowanymi podzielić ;-)
Tymczasem otsukare (przyjaźniejszy skrót) dla wszystkich spracowanych (Zagat, żyjesz, Słońce ? Martwię się, że Cię tu nie było, może praca Cię tak przytłoczyła...?I miss ya!) i żądnych wakacji!
A, i napiszcie jakieś komentarze dla zachęty, żeby mi się chciało napisać część drugą (kolejne słowo klucz: onegaishimasu! "bardzo łaskawie się polecam (waszej komentarzowej pamięci"). Jak nie, to trudno, będzie na żywo, bo od 26 sierpnia jestem w Polsce :-)))))))))))))))