No więc w tym tygodniu zbuntowałam się, postanowiłam, że nie ma tak dalej, muszę coś porobić, pozwiedzać, pobawić się, bo szkoda zmarnować dwa lata w Japonii na siedzenie na wsi i wkuwanie słówek w temperaturze, która nadaje się do wszystkiego tylko nie do wkuwania słówek. Skutki mojego buntu były większe niż się spodziewałam, bo oto nagle posypały się miłe okazje i zaproszenia i wybór miałam bogaty: od kręgli po karaoke, od Kobe po...Kobe, a to wszystko aż po koncert Bacha na który nas zaprosiła wykładowczyni, która w tymże koncercie brała udział.
Na pierwszy ogień pójdzie karaoke...moje PIERWSZE karaoke, dotychczas przeze mnie dyskredytowane, czy raczej pobłażliwie traktowane jako rozrywka japońskich gimnazjalistów...Ale że od przyjazdu do Japonii niczemu (prawie) nie mówię nie, więc coż, przekonana przez moich towarzyszy podczas nudnie zapowiadającego się piątkowego wieczoru...wybrałam się w towarzystwie trzech panów (brakowało tylko łódki i psa:) do lokalu, gdzie w jednym z okołó 20 pokoi można namiętnie oddawać się fałszowaniu wszystkich piosenek świata, poczynając od Beatelsów, na metalu skończywszy, wybór piosenek do śpiewania naprawdę zaskakująco duży...Zapowiedziałam towarzystwu, że o ile mnie nie upiją wcześniej, to raczej nie mają co liczyć na to, że zaśpiewam, no i prawie słowa dotrzymałam, wypiłam jednego ledwie drinka, a śpiewać śpiewałam co najwyżej w chórkach lub w duecie z Mauritio ("Total eclipse of my heart"). Ku mojemu wielkiemu zdziwieniu mimo ogromnych kompleksów na tym tle, podczas karaoke nawet mnie naszła ochota na śpiewanie, ale wtedy przypomniałam sobie, xe ponieważ w zasadzie nie słucham za dużo muzyki zupełnie nie pamiętam żadnych melodii czy tesktów, a przed karaoke warto jednak poćwiczyć, bo inaczej to nie bardzo wychodzi...Tak więc rozwój mojego anty-talentu do śpiewania jeszcze przede mną, najpierw muszę się podszkolić w piosenkach, choćby Beatelsów...Jak się nie jest facetem i nie śpiewa się codzienie pod prysznicem (jak każdy z trzech panów, z którymi poszłam) to nie jest tak łatwo z tym karaoke, uwierzcie mi....
Anyway, mały dopisek dla mojej soistry:
Sis, you would definately loooooooooove it!!!!!!Musisz przylecieć do mnie do Japonii i pójść z Twoją siostrą na karaoke, no po prostu musisz. Zresztą wtedy ja też się nie będę może wstydzić śpiewać, jak tylko w naszym duecie sobie pośpiewamy przeboje MTV z lat dziewięćdziesiątych:) Próbowałam śpiewać z Kubą "Take on me" A-HA, bo to jedyny tytuł, jaki mi przyszedł do głowy...Matko, jakie to potwornie trudne do śpiewania, poddałam się po dwóch linikach, a nawet Kubie ciągnięcie trzech (ponoć) tonacji szło ciężko...
Poniżej zdjęciowa część opowieści...



Kuba śpiewa bez namawiania i jest w tym, tak jak i pozostali panowie, całkiem niezły:)
Nie podejrzewałam, że największymi fanami karaoke w Japonii są obcokrajowcy...i na dodatek panowie:))) Ale moi towarzysze naprawdę dali czadu:) Ja chyba robiłam głównie za jednoczłonkowy fanklub;)
Drugie [K] czyli Kobe....

Z wyjazdu do Kobe zapewne przygotuję znowu komiks w wolnym czasie (czyli już nie dzisiaj, bo teraz się muszę uczyć na jutrzejszy test ze znaków, a już u mnie północ:( tak więc na razie po prostu krótkie fotostory dla fanów widoków i zdjęć...


A oto moi towarzysze wyprawy, Kuba i Pao (ktory dzień wcześniej skończył 24 lata, ale wciąż nazywamy go w naszym towarzystwie, któremu bliżej do 30-tki już niż do 20-tki "Bieniaminkiem"...No bo czy nie wygląda trochę na tekiego pogodnego młodzieńca...?




I górską kolejką linową....


Tak wyglądamy po tym, jak chodziliśmy po porcie przez cztery godziny i nie zjedliśmy obiadu, jak widać, nie tylko Polak głodny-Polak zły, Taj - głodny i Polka-głodna to też nie najlepsze połączenie....
Wyprawa zakończyła się jednak sukcesem, bo ogólnie dobrze się bawiliśmy i zaczynamy już tworzyć nowe przysłowie na kształt tego "Polak - Węgier.." tyle, że w wersji "Polak - Taj":)))
Ostatnie [K] to koncert, na którym byłam dzisiaj, ale że jeszcze nie dostałam zdjęć z tego wydarzenia i że piszę tego posta już tak z półtorej godziny (więc, proszę, bądźcie tak mili i jakoś go skomentujcie:))) ostatnie wydarzenie tego weekendu opiszę już przy innej okazji...Dość powiedzieć, że było to bardzo wzruszające usłyszeć 100-osobowy chór śpiewający mszę Bacha po łacinie bez japońskiego akcentu!!!!!!!! A jedną z tych stu osób była moja nauczycielka od konwersacji...Jedyny problem polegał na tym, że w sali klimatyzacja działała jakoś marnie, więc można było umrzeć przy dzisiejszym upale, ponoć śpiewającym pot leciał równo po twarzach....To się nazywa poświęcenie dla sztuki (to zdanie dedykuję Bartkowi licząc na to, że wkrótce zawita z koncertami do Japonii...byle nie w takie upały jak teraz, tego bynajmniej mu nie życzę:)
Wszystkim życzę udanego tygodnia, dziękuję też za wszystkie myśli, wsparcie, maile, etc...i zapewniam, że nawet jak czasem nie daję rady tydzień czy dwa (a czasem, nawet, o zgrozo, dłużej) odpisać na maile, to bynajmniej nie znaczy to, że o Was zapominam, czy nie myślę, mam nadzieję, że ten blog jest też Was w stanie skutecznie o tym przekonać...:) Dla siebie bym takiego długiego pamiętnika nie pisała, nie chciałoby mi się;)
A, na koniec apel, Anulka (N.), jeśli zaglądasz na bloga, skrobnij słówko, bardzo się stęskniłam za wieściami co u Ciebie/u Was!!!
Everybody, stay in touch!