Jakoś - ku mojemu rozczarowaniu - mój ostatni wpis nie doczekał się entuzjastycznego przyjęcia (Krzysiu, Goś, Aniu - za Waszą reakcję w postaci maili baaaardzo dziękuję:), więc postanowiłam wrócić do opisywania japońskiej fenomenologii, bo chyba jest ona - z perspektywy czytających - ciekawsza (prove me wrong:P ).
Odkąd wyprowadziłam się z akademika przeżyłam szereg drobnych, mrożących krew w żyłach spotkań z panami od: gazu, światła, elektryczności, internetu, abonamentu radiotelewizyjnego, etc...Już wcześniej obiecywałam sobie, że coś na ten temat muszę napisać, ale szalę przeważył Pan od Toalet, z którym musiałam spotkać się dwa dni temu...Więc po kolei...
W pierwszych tygodniach po przeprowadzce nawiedzali mnie Ci wszyscy panowie o różnych porach dnia i nocy (no bo kto przychodzi po abonament o godzinie 20.00!?!?), a dzięki ich wizytom umocniły się niektóre z moich dotychczasowych przekonań na temat Wielkiej, Nieskażonej Zepsutym Zachodem i Niezwyciężonej Kultury Japońskiej (która, jak mnie wczoraj oświecił Kuba pochodzi wcale nie tylko od Chińczyków, ale jeszcze bardziej od Koreańczyków, do czego Japończycy się oczywiście nie przyznają...nieładnie, oj, nieładnie...). Głównie chodzi o dwa przekonania, dotyczące....
1) Japońskiej (nie)bezpośredniości...
Otóż, jak miałam się okazję przekonać już kilkakrotnie, Japończycy wcale nie są tacy niebezpośredni, jak się zawsze wydaje, nie w każdej sytuacji owijają wszystko w bawełnę i nie potrafią nic powiedzieć wprost. Far from being like that, indeed...Są bardzo niebezpośredni lub bardzo bezpośredni, chyba w zależności od tego, co im bardziej pasuje. Jeśli muszą odmawiać albo coś im nie jest po drodze, będą oczywiście wykręcać się pośrednio japońskimi półsłówkami, które i tak każdy obcokrajowiec, ktory mieszka tu choćby miesiąc zrozumie jako "nie i już", ale kiedy im po drodze, potrafią być tak bezpośredni, że aż szczęka opada. Bo np. pan od internetu, który mnie namierzył gdzieś w okolicach rannych parę tygodni temu, wprosił mi się do przedpokoju, poprzedstawiał wszystkie walory superdrogiego internetu, a w międzyczasie stać go było na typową gadkę pt. "z jakiego kraju przyjechawszy zaszczyciłam Japonię swoją obecnością". Do tej gadki jestem przyzwyczajona, bo pyta o to każdy, potem następuje tradycyjne wypieranie się, że nie mówię dobrze po japońsku, potem z reguły rozmowa się ucina. Jakież było więc moje zdziwienie, kiedy rozmowa miast się wyczerpać w sposób naturalny skręciła w stronę pytania o to, czy zostawiłam w Polsce chłopaka...Udałam, że nie rozumiem, a ten dalej swoje....ja, chłopak, Polska...No więc mówię, nie, nikogo w Polsce nie zostawiłam. Na co on wypala : "No a jak się pani podobam...na chłopaka mogę być?" Tu już mnie zamurowywuje...Znowu udaje, że nie zrozumiałam, ale ten, cholera, wytrwały w swojej bezpośredniości, więc się wykręcam i mówię, że nie szukam obecnie chłopaka, etc...A ten niezrażony pyta ponownie, czy mi się podoba...Jakbym ja była tak bezpośrednia jak on to by usłyszał kilka przykrych słów, no bo nawet biorąc poprawkę na japoński typ męskiej urody ten pan do zbyt urodziwych nie należał. Ale że czasem jestem chyba bardziej japońska niż sami Japończycy, wykręcam się od odpowiedzi (i od internetu), na co zostaję pożegnana tekstem, że jakbym chciała się umówić to on zostawi swoją wizytówkę i numer telefonu w mojej skrzynce pocztowej...Całość tych japońskich zalotów trwała chyba z 15 minut, przerywana prezentowaniem mi osiągnięć japońskiego internetu światłowodowego czy jak mu tam...optycznofibrowego? Pojęcia nie mam. W każdym bądź razie, pan mi na pożegnanie mówi, że ładna jestem, a ja się zastanawiam, jakim cudem ten naród może być tak niekonsekwentny...?!? No bo jak to możliwe, żeby na ulicy rzadko było widać przytuloną parę (tacy są pseudokonserwatywni), ale za to poznaną gajdzinkę można zaprosić na kawę bez najmniejszego skrępowania czy mrugnięcia okiem, można również zadać wprost pytanie "masz chłopaka/dziewczynę" albo "czy to Twój chłopak?" nieznanej praktycznie osobie (co osobiście uważam za klasyczny przykład japońskiej niegrzeczności!!! dla nich to pytanie nie należy do kategorii prywatnych....też coś!). Pan od internetu nie był zresztą odosobniony, pan od gazu (o wiele sympatyczniejszy) też w trzecim zdaniu wyparował "ale pani jest ładna" czym mnie strasznie zestresował i skrępował, mimo że on akurat na tym poprzestał. No i właśnie...Skoro Japończycy są w stanie mnie zawstydzić swoją bezpośredniością, to czy coś z tą kulturą nie jest nie tak...?!??? Hmm...jest też druga opcja....może to ze mną....
Drugi przykład to historia na temat....
2) Sławetnej japońskiej (nie)grzeczności....
Ta historia też już trochę przedawniona, ale obiecywałam sobie, że muszę ją opowiedzieć. Otóż, oglądaliśmy kiedyś z Kubą wieczorem "six feet under" u mnie w mieszkaniu, a tu domofon i jakiś pan do mnie w sprawie abonamentu...Myślę sobie, kurczę, namierzyli mnie, bo podłączyłam dwa dni wcześniej telewizor dosłownie na dwie godziny może do takiej ichniejszej anteny. Wpuszczam pana, a w międzyczasie próbujemy z Kubą schować mój telewizor do szafy, co nam się nie bardzo udaje. Zamierzamy więc panu sprzedac historyjkę o tym, że telewizor owszem mam, ale zepsuty, więc abonamentu płacić nie zamierzam....No i na naszych płonnych nadziejach się skończyło, bo pan nam daje rachunek i prosi o pieniądze na abonament, my tłumaczymy, pan mówi "tak, tak, bardzo mi przykro, ale trzeba zapłacić", my znów się wykręcamy, pan "tak, tak, przykro mi naprawdę, ale trzeba zapłacić", my swoje, że zepsuty, a pan na to "to jak jutro pani wyrzuci i zadzwoni do nas, to za październik już pani nie będzie musiała płacić", my mówimy, że za wrzesień też nie chcemy płacić, bo ja w zasadzie we wrześniu przemieszkałam ledwie kilka dni i raz włączyłam ten telewizor, na co pan w stylu japońskim kłania się nam przepraszająco po raz dziesiąty, ale jego postawa mówi "jest mi naprawdę bardzo przykro (akurat!!!), ale pieniążki poproszę, bo inaczej sobie nie pójdę". Kapitulujemy, płacimy, pan się kłania jeszczę głębiej, żegna się z nami w drzwiach i mówi, że poleca nam się na przyszłość (w kwestii zapłaty, oczywiście...bo jakże inaczej), czyli po japońsku " yoroshiku onegaishimasu". Zamykam drzwi, a Kuba piorunuje mówiąc "jak ja go zaraz yoroshiknę, to popamięta, ten Kitano jeden! (tak się nazywał)", co mnie bardzo natenczas ubawiło, bo jest to idealne zilustrowanie frustracji gajdzina wywołanej właśnie ową sławetną japońską (nie)grzecznością....!!!
Przykład drugi, czyli Pan od Toalet...Otóż, nie pisałam jeszcze o mojej toalecie, która jest tak skomplikowana, że czasem boję się jej używać (ma tak ze dwadzieścia przycisków, ktore służą do tysiąca różnych funkcji, czasem się śmieje, że ona robi wszystko, tylko nie śpiewa....). Otóż, po pierwszych chwilach przerażenia, gdzie zabrało mi kilka dni domyślenie się co wcisnąć, żeby przestało mi podgrzewać deskę klozetową non-stop (rachunek za prad!!!!!) i takie tam, doszłam z nią do względnego porozumienia pod tytułem: "ja za dużo nie przyciskam, a ty się dobrze sprawujesz, jak zwykła, europejska toaleta, ok?" No i wszystko było dobrze aż do tego tygodnia, gdzie toaleta postanowiła zastrajkować i na nic się zdały jej 20 przycisków, ani moje własne próby naprawcze, koniec końców musiałam wezwać Pana od Toalet, żeby ją naprawił...Normalnie, powinien to naprawić właściciel domu, ale w kontrakcie sobie cwaniaki zastrzegli, że naprawa toalet nie wchodzi w skład pakietu naprawczego, za jaki co miesiąc płacę w ramach "opłat utrzymania". Pan od Toalet przyszedł zatem, ukląkł w moim przedpokoju, zaczął mi zawile tłumaczyć jakie problemy najczęściej występują z takim typem toalet (na logikę każdy sobie sam umie odpowiedzieć na to pytanie, prawda?), pyta się, czy jestem absolutnie pewna, że nic mi do niej nie wpadło, po czym bierze jakąś cieżką maszynerię i przystępuje do działania. Potem znowu klęka, tłumaczy mi, że cóż, takiej wielkości kulkę papieru toaletowego można spuszczać a takiej wielkości już nie, bo rury wąskie i w ogóle....ja wzdycham do nieba....pan klęcząc na podłodze podaje mi rachunki do podpisania, w ktorym to momencie blednę, bo ta naprawa kosztuje mnie tyle, co normalnie zakupy jedzeniowe na cały tydzień...zgrzytam zębami, a pan przyjmując pieniądze kłania się do podłogi w podziękowaniach (wciąż klęcząc), jakby conajmniej się modlił w meczecie, przeprasza za spóźnienie (jednominutowe) i poleca się dziesięć razy na przyszłość....A ja znów myślę sobie, czy oni nie mogliby czasem mniej się kłaniać, a trochę mniej kasować za tego typu przyjemności jak np. naprawa toalet? No bo doprawdy....tak rzadko mam jakiekolwiek korzyści z tego ich kłaniania się...
Ufff, ulżyłam sobie narzekając na Japónczyków (czyżby kryzys siódmego miesiąca..?)
Ale, ale, żeby nie było, wkrótce na pewno będę miała też powód, żeby z powrotem kochać Japonię miłością piękną i czystą, bo oto zbliża się pora "momidziów", czyli czas, kiedy wszędzie na drzewach króluje czerwień japońskiego klonu i Japonia naprawdę może się wówczas wydawać rajem na ziemi...Byłam już w Kioto sprawdzić, jak się kwestia klonów miewa, ale jeszcze trochę za wcześnie, jeszcze ciągle zielono, klony kwitną w listopadzie...Tak więc po zdjęcia klonów zajrzyjcie za parę tygodni:))) A tymczasem....fascynujące zdjęcie...
....mojej toalety (ta rączka z boku ma przyciski na powierzchni i jeszcze dziesięć innych w środku, co - nota bene - odkryłam dopiero w tym tygodniu...:)
A, i złośliwie zapowiadam, że o ile nie doczekam się jakiegoś odzewu w postaci komentarzy, zastrajkuję i w listopadzie będę tylko odpisywać na maile...:P