piątek, 15 maja 2009

5月16日

czyli urodzinowy wpis dla mojej siostry na temat przyjaźni polsko-radz....a, nie, pomyliłam się... przyjaźni polsko-tajsko-brazylijskiej (innych oczywiście też zapraszam do przeczytania:)

ENJOY SIS (I WSZYSTKIEGO NAJLPESZEGO!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!!)

AKT PIERWSZY - czyli ile osób jest potrzebnych do kupienia chleba....

Piątek, godzina 8.50, zajęcia z Osaka-ben

Jak wszyskim wiadomo wczoraj był piątek, także dla mnie wyczekiwany dzień konca zajęć, testów, mniej wyczekiwany początek zadań domowych i pisania sakubunów (takie japońskie wypracowanie), generalnie dzień, który jest tradycyjnym dniem wesołej popijawy (przy małej ilości alkoholu, tak naprawdę) młodziutkich Japończyków (lat 18-21) i mieżdunarodnych studentów (lat 20-23). Jak możecie zauważyć do kategorii wiekowych wymienionych powyżej się nie zaliczam, tak więc miałam wczoraj całkiem wolny wieczór, który zapowiadał się mniej lub bardziej wiejsko-górsko, nie nadto ekscytująco...Ale że życie moje lubie mnie zaskakiwać, od rana czekały na mnie niespodzianki...Bo kiedy oto siedziałam sobie na dość nudnych zajęciach z Osaka-ben (dialekt osakijski) o 8 rano, mój towarzysz Taj - Pao mu na imię - zadał mi podejrzanie proste pytanie, czy się może wybieram dziś na zakupy żywieniowe...Zawahałam się chwilę, bo jakoś mi się wydało za proste, po tym, jak mu ostatnio tłumaczyłam, że chodzę na zakupy prawie codziennie, bo po pierwsze nie mam miejsca w lodówce, żeby robić tygodniowe, a po drugie chodzenie po moich górach jest numerem jeden na mojej liście rozrywek, przebija to może tylko łażenie po górach połączone z wyprawą do Mister Donata:)))) No ale jako prawdomówna, grzeczna kenkyuuseika (research studentka:) udzieliłam mu po tym wahaniu odpowiedzi, że a i owszem, wybieram się. Padło następne podejrzane pytanie z cyklu zakupowych, tym razem dotyczące tego, o której się wybieram....Zaczęłam już podejrzewać do czego ta konwersacja zmierza i wyobraziłam sobie, że przyjdzie mi dreptać na zakupy w towarzystwie nieśpiesznego, acz uroczego Taja, bo dla niego robienie czegokolwiek samemu to po prostu koszmar, o czym już pisałam. Odrzekłam więc pogodnie i łagodnie, w duchu godząc się na tę perpektywę, więdząc że wydłuży to znacznie moją wyprawę...no trudno..."trudno o przyjaciół", jak mawiał jeden z moich ulubionych poetów;) Nie należy więc na obczyźnie wzgardzać niczyim zaproszeniem!Kiedy zatem poinformowałam Pao, że pójdę po zajęciach, czyli coś koło 17, spodziewałam się raczej odpowiedzi w stylu: "czy możemy pójść razem?" Jak już wspominałam, życie jest jednak zawsze o tyle ciekawsze niż nasze względem niego oczekiwania i miast prostego pytania usłyszałam co następuje: "O piątej...piątej...dobrze, ja kończę o czwartej, tak, tak, pójdźmy razem, mam zajęcia z Kubą, to jego zaproszę, zaproszę też Miuu (koleżanka Tajka), tak, tak, o piątej, będziemy przed Twoim akademikiem...dobrze?"Jednym słowem, zamiast jednego Taja dostałam do swoich zakupów żywieniowych obstawę całego polsko-tajskiego teamu uniwersyteckiego (wszyscy jesteśmy research students), a wyprawa po chleb (uj, niedobry, japoński chleb...prawie go nie jem) uzyskała rangę międzynarodowej misji dyplomatycznej, prawie że:)))

AKT II - ile tysięcy kroków trzeba zrobić, żeby dotrzeć do sklepu w Minoo...

Piątek, godzina 17.00, przed akademikiem

O godzinie 17.00 dzielnie czekamy z Kubą na Pao i Miuu, trochę się podśmiewając z naszej wielkiej wyprawy sklepowej. A, zapomniałam dodać, misja wybrania sklepu została powierzona mi, bo z naszej czwórki nikt nie zna naszego miasta tak dobrze jak ja (ha!schodzone kilometry na coś się przydają) Ponieważ dla mnie nasze góry to już prawie pestka, łażę po nich codziennie, bo nie mam innej opcji sportowej za bardzo, a coś tu trzeba robić poza kampusem, bo inaczej można zwariować, nie byłam zbyt miłosierna i postanowiłam wyciągnąć całą ekipę do sklepu, który w moim odniesieniu jest względnie blisko (dziś np wybieram się do Carrefoura dalej), w oczach Tajskiej młodzieży (no, może trochę przesadziłam, Pao ma 24 lata, a Miuu 31 chyba) jest to zaś tam, gdzie nigdy jeszcze nie doszli i boją się trocę czy przeżyją tę wycieczkę. pocieszam ich, że po drodze są ładne widoki i w ogóle, no i że sklep jest najtańszy i że ma najświeższe owoce i warzywa (chociaż w Japonii wszędzie wszystko jest świeże w sklepach, nie żartuję!) i w ogóle...Ale trochę się zapędziłam, bo jeszcze nie wyruszyliśmy...czekając na Pao pod męskim akademikiem dla odmiany spotykamy Mauritio, uroczego Brazylijczyka (przypominającego z postury i poczciwej twarzy bardzo spokojnego niedźwiedzia), który zawsze się cieszy na nasz widok i nieodmiennie twierdzi, że polski to przepiękny język do słuchania...Poza tym dzięki niemu i Janie (Brazylijka, mieszka na moim piętrze i Sis, śmieje się głośniej od Ciebie!!!! Jak jej nie słychać to całe piętro myśli, że jej nie ma albo co, ZAWSZE ją słychać:) dowiedziałam się, że Adrianna to super popularne imię w Brazylii...No i jak tu nie lubić Brazylijczyków, pytam się? Ale, wracając do Mauritio, Mauritio dopiero uczy się japońskiego, jest inżynierem i bardzo fajnie się słucha jego starań językowych, bo on bardzo, ale to bardzo się przykłada do nauki...Żeby nie być gołosłowną opiszę to co odstawił wczoraj przed akademikiem przed młodą Japonką, a mianowicie usiłował zapytać się jej jak się mówi po japońsku zdejmować kapelusz, jednak w tym celu zademonstrował jej, prawie że dosłownie zdejmowanie T-shirta i zdejmowanie spodni, tak bardzo obrazkowe były jego japońskie pytania....dziewczyna, odkąd pracuje w akademiku widziała już chyba wszystko bo wyglądała bardziej na rozbawioną niż przerażoną:) Wzmacniając przyjaźnie polsko-brazylijskie zaprosiliśmy Mauritio na naszą sklepową wyprawę. Chłopak co prawda zbladł, jak usłyszał ode mnie, że w jedną stronę zajmie nam to tak 40 minut na piechotę po wzniesieniach, ale po chwili zastanowienia poczynił autorefleksję dotyczącą tego, że jakiś ruch by mu się przydał i dał się namówić! Grono stało się więc jeszcze bardziej kontynetalno-mieżdunarodne, a ja zaczęłam podejrzewać, że w sklepie z pewnością wzbudzimy sensację:)))
Żałuję bardzo, że nie potrafię powtórzyć wszystkich polsko-japońsko-tajsko-brazylijskich rozmówek, które odbyliśmy w drodze do sklepu, mogę tylko zarysować zakres tematów, występowały między innymi takie tematy, jak.: "dlaczego Ahmed po japońsku to nasienie zła, jak się to imię próbuje przerobić na znaki oraz dlaczego Mauritio nie lubi swojego imienia", "czy kobiety w wieku 30 lat jedzą owoce bo się starzeją?", "dlaczego Pao lubi latem nosić długie rękawy, mimo że w Tajlandii jest minimum 36 stopnii?", "jak po polsku poprawnie wymówić słowo "krowa" oraz "bocian" albo "dlaczego Azjatom wszyscy Europejczycy wydają się łysi (dotyczy to co prawda tylko blondynów)?"
Oraz dodać, że dla urozmaicenia wycieczki Pao wyciągnął swoją komórkę, na której ma zainstalowany krokomierz i dzielnie wyliczał nam ile tysięcy kroków zrobiliśmy. Myślę, że chciał mieć też dowód w sprawie Jaworska versus Gćapdwareenpeeo (jego nazwisko jest nie do odtworzenia dla normalnych ludzi!!!!) dotyczącej fizycznego znęcania się nad przedstawicielem Tajskiego narodu poprzez zmuszanie go do odbycia spacerów, jakich chyba nigdy w życiu nie odbył:) Ogólnie, było nam bardzo wesoło, a jak szliśmy drogą wzdłuż zakładów naprawczych Toyoty , wspominałam, że to jedyne, czego w naszym miasteczku można znaleźć w bród? (a tak pięć pod rząd w odległości 300 metrów, każdy do innego rodzaju Toyoty, a potem jeszcze wszystkie inne marki) i wszyscy już zwątpili w to, że ich gdziekolwiek doprowadzę, zrobiło się jeszcze weselej i chyba planowali jakieś szybkie i ciche morderstwo pod nosami:) Ale oto ich oczom ukazał się szyld sklepowy i radośnie pobiegli ku niemu z koszykami zakupowymi w rękach....

AKT III - "czy ona załapała????!!!!!!!!!"

Piątek, godzina 18:30, wnętrzne sklepu Gyomu

Oszczędzę wszystkim szczegółów zakupowych, ale jedną scenę przytoczę...Otoż, zakupiwszy jabłka, banany i kiwi udałam się do kasy, gdzie wzrok pani kasowej nie był aż tak miły jak tej pani w stołówce, co mnie przepraszała za to, że nie lubię tofu...Ta pani przypominała raczej polską stołówkową panią z chochelką w dłoni...Oczywiście, przeczucie mnie nie zwiodło. Pani zaczeła tłumaczyć, że te banany to nie tak, bo ja wzięłam pęk bananów, a powinnam dwa, bo to dwa pęczki są w tej cenie, no i wszystko źle i w ogóle "pani się wrócić, przynieść jeszcze jedne banany i ten taki niebieski koszyk na banany". Nie powiem, najłatwiej mi jej nie było zrozumieć, ale w końcu załapałam, więc uśmiecham się przepraszająco i mówię "przepraszam, tak, zrozumiałam" (i idę po te banany i koszyk). Wracając mijam Kubę, który śmieje się tak, że trudno mu to ukryć, a zatem poprzysięgam mu zemstę po wsze czasy, bo niedalej jak przedwczoraj pocieszał mnie, że nie muszę się aż tak wstydzić swojego japońskiego, a teraz mi odstawia taki numer...Nasienie szatana, mamroczę pod nosem i gotowa jestem wyłupać mu osobiście oczy, jak tylko załatwię sprawę z kasjerką. Daję jej te banany, płacę i ruszam bojowo na Kubę, który w obronnym geście się do mnie skłania i tłumaczy, że on się nie śmiał ze mnie, tylko z bezczelności drugiej kasjerki, która po moim odejściu wyraziła na głos zupełnie nieskrępowaną opinię, coś tak w stylu "no może załapała...."Czuję się więc przybita i oburzona, a reszta wycieczki wtajemniczona szybko przez Kubę w tajniki mojej historii z bananami podburza mnie nawet, żebym się babie odgryzła w stylu" tak, zakumała!" Nie mam jednak odwagi i wychodzę ze sklepu ze spuszczoną głową...
Zaraz jednak rozbawia mnie Mauritiou, który bardzo nas prosi, żebyśmy wracali autobusem, robiąc przy tym najsłodsze miny świata...Niestety, polsko-tajski oddział jest bardzo waleczny i Mauritio nie ma wyjścia, musi się męczyć z nami pod górkę kolejne czterdzieści minut (conajmniej)

EPILOG

Piątek, godzina 19:30, droga powrotna..jedno duże wzgórze, dolina, wzgórze, dolinka, ostre podejście w górę, prosto, prosto, w prawo, w górę, w gorę, w górę i jesteśmy na kampusie:)))

Żeby było weselej, w drodze powrotnej zahaczamy jeszcze o pozostałe dwa sklepy w mieście, żeby się upewnić, że zakupy zrobiliśmy jak należy, a co. Po drodze jemy, co kupiliśmy, bo 1,5 godzinny spacer daje się co poniektórym we znaki. Dostajemy głupawki, Pao śpiewa nam hymn Tajlandii, my tłumaczymy, że nasz prezydent nie zna naszego hymno, potem team polsko-brazylijski śpiewa Rihannę , a Pao się ich wstydzi, Pao dziesięć razy narzeka na ciężkie zakupy Miuu, które niesie podążawszy za słusznym przykładem Kuby, który się pierwszy zaoferował, Mauritio raz po raz pyta czy nie możemy wracać taksówką, generalnie atmosfera jest szampańska, a nikt nic jeszcze nie pił!!! Jak z tego płynie wniosek? Młodzież potrzebuje piątku żeby się napić i dobrze bawić, "starym" wystarczy wyprawa na zakupy:)))) Za tydzień powtórka z rozrywki tylko tym razem będziemy atakować karaoke albo knajpę koreańską. Obiecuję zdjęcia całego wesołego teamu polsko-brazylijsko-tajskiego do którego może dołączy jeszcze zaprzyjaźniony Irańczyk. W końcu w kupie raźniej,prawda? p.s. zrobiliśmy 12000 kroków

2 komentarze:

  1. :) ubawiłam się po pachy:)

    OdpowiedzUsuń
  2. Aduś, majstersztyk :) lejesz miód na niejedną spracowaną duszę ;) czekam na zdjęcia i ciąg dalszy opowieści :)

    OdpowiedzUsuń