wtorek, 7 kwietnia 2009

4月7日

Czwarty wpis, czyli o tym jaką panikę wywołuje w panach sprzedających sprzęt elektorniczny jedna kupująca telefon komórkowy Polka...

Dziś miałam napisać bardzo poważny, refleksyjny wpis o kwitnących wiśniach, pięknie Japonii, zachwycie i nie-zachwycie (w odpowiedzi, Goś, na Twojego maila:) wszystkim, co tu widzę, słyszę i czym żyję. Ale stanie się inaczej, oto bowiem wróciłam do akademika po prawie 12 godzinnej wyprawie po....telefon komórkowy!I dostarczyło mi to tyle emocji, że się powstrzymać nie mogę, będzie więc raczej znów sensacyjnie i na wesoło;)

Zasięgnąwszy porady u Polki mieszkającej w drugim tutejszym akademiku (Mai i Piotrkowi dobrze znana Magda L.), wyruszyłam dziś na nieskomplikowaną zdawałoby się wyprawę po telefon komórkowy, bo zdaje się, że w Japonii bez telefonu daleko nie zajadę...wszędzie każą podawać nr telefonu, a akademik telefonu nie posiada (odpada problem okupowania telefonu, są tylko budki telefoniczne, ale nawet one - jak się dziś dowiedziałam - nie mają swojego numeru telefonu, w każdym razie administracja go nie chce upublicznić, czy jakoś tak). No i tak. Udałam się za tę na wyprawę do DUŻEGO MIASTA czyli do Osaki. Nie powiem, całkiem byłam tą wyprawą podniecona, no bo pierwszy raz zapuszczałam się gdzieś poza moje okoliczne, górskie wioski. Jechałam tam z przygodami, przesiadając się wiele razy, ale w końcu dojechałam i jak tylko wysiadłam, poczułam w nozdrzach znajomy zapach wielkiego miasta...Tak jak niektórzy czują zapach morza, jak jeszcze go nie widać i się nim cieszą, mnie ucieszył zapach Osaki o zmierzcu. Bo ja to jednak miastowa dziewczyna jestem, co tu kryć. Zaczynam już lubić moje tutejsze góry, ale nie ma to jak zapach dużego miasta...I wcale nie chodzi o to, że tam śmierdzi albo coś, raczej o to, że zapach dużego miasta kojarzy mi się najbardziej z Warszawą i moim widokiem z okien na Górnośląskiej i tym, jak Warszawa pachnie latem...Natsukashii....Trochę się rozmarzyłam, a miało być na wesoło. No to "wracam do moich baranków" (kto rozpoznaje idiom ten rozpoznaje, a kto nie, musi poszperać we francuskiej literaturze:)

Pierwszy sklep, do którego skierowałam swe kroki, wielgachny Yodobashi Camera tuż przy stacji Umeda nie okazał się mi przyjazny. Przyjechałam doń z konkretnym celem zakupienia jednego z przepięknych telefonów w kolorach tęczy (znaczy się, ten model jest we wszystkich kolorach tęczy i jak stoją obok siebie te telefony to wyglądają tak rewelacyjnie, że nie wiem, jak im się można oprzeć), a tu klops, bo mają tylko model biały, czarny i granatowy. No nie...Nie po to jechałam 1.5h do Osaki, żeby kupić czarny telefon!!!! No więc po krótkiej dyskusji z panem sprzedającym zrobiłam nieeleganckie w tył zwrot i postanowiłam udać się do wioski tuż za Osaką, bliżej mnie, ale wciąż w kręgu większej cywilizacji, do Senri-Chuuo. Zajechałam tam koło 18, odnalazłam upatrzony dwa dni temu sklep, wjechałam na drugie piętro i od razu zaczełam sprawiać ludziom problemy swoim pojawieniem się...
Pierwszy zagadnięty pan kazał poczekać, zawołał drugiego, drugi przyszedł i zobaczywszy moją twarz już się zgiął w pół ze strachu i stresu, zdaje się. Zaraz też zapytał, czy sobie radzę z japońskim. Odpowiedziałam zgodnie z prawdą (oj, kiedy ja się wreszcie nauczę, że zazwyczaj to NIE popłaca??), że radzę sobie średnio, ale pośpieszyłam go uspokoić, że problemy mam głównie z mówieniem, bo rozumiem większość tego, co się do mnie mówi. Jakoś się biedak nie uspokoił, usadowił mnie naprzeciw siebie, ale zaczął się pocić i wiercić i ciągle mnie prosić o poczekanie jeszcze chwilki, przy tym cały czas coś mamrotał do mikrofonu, który miał w ubraniu...Przez chwilę zastanawiałam się, czy nie wzywa ochrony sklepu, no ale nie...On się wierci, ja czekam, w końcu on się zbiera na odwagę, żeby mi wytłumaczyć, że on przez ten mikrofon to wzywał TŁUMACZA...!Trochę mi się przykro zrobiło, że najwyraźniej aż tak mało przekonywująca jestem, albo że aż tak niezrozumiały jest mój japoński...Już mu nawet chciałam powiedzieć, że chyba niepotrzebnie, bo ja go naprawdę rozumiem, więc jak będziemy spokojnie i powoli rozmawiać, to się dogadamy, no ale stwierdziłam, że skoro już go wezwał, to po gruszkach. Po chwili zjawił się i tłumacz. Też się wije i skręca na mój widok, ni to w ukłonach, ni to w stresie wielkim, bo jak usłyszał, że ma tłumaczyć na angielski to pobladł i skamieniał i chciał się wycofać. No ale sprzedający nr 2 bardzo go prosi, więc sprzedający nr 3 zgadza się w końcu tłumaczyć i siada wokół mnie. I zaczyna się....
Ja tłumaczę po japońsku co chcę kupić i jaki plan taryfowy, bo mam to już na karteczce nawet przygotowane, sprzadający nr 2 dodaje jakieś informacje i wszystko jakoś idzie dopóki sprzedający nr 3 nie zaczyna tłumaczyć mi tego na angielski...No bo wtedy to ja skamieniałam, bo NIC, ale to NIC nie rozumiem. Ani jednego słowa, które on z wysiłkiem i bólem na twarzy, a potem na czole z siebie wydusza po angielsku. Masz ci los. No więc zakłopotana go proszę, żeby powtórzył, on się czerwieni i duka z siebie "price", "price", pokazując palcem kwotę w jenach, ktorą zresztą sama im wskazałam. No to jak sama im wskazałam to chyba rozumiem, że "price", nie? I nawet rozumiem co to jest monthly price i nawet to umiem powiedzieć po japońsku. No więc zaczynam na jakieś pytania i dogadywania szczegółów odpowiadać po japońsku, bo nie bardzo sobie wyobrażam konwersację z tłumaczem po angielsku. Sprzedawca nr 2 oraz tłumacz kiwają głową i proszą mnie o wszystkie możliwe dokumenty świata a nawet o pokazanie karty kredytowej (what the heck?). W tym czasie, gdy ja grzebię w swoich papierach, tłumacz opieprza bardzo grzecznie i dyskretnie sprzedawcę nr 2 i go pyta, po co go wezwał, skoro ja mówię po japońsku, na co ten mu równie grzecznie odpowiada: "No wiesz, bo na początku to nie było tak do końca jasne..." No nic. Na drugi raz będę mówić łamanym japońskim, że gadam płynnie po japońsku, coy mnie nie zawstydzali wzywaniem tłumacza...Lepiej jeszcze, powiem, że sama będę siebie tłumaczyć w razie potrzeby.
Po długim czasie uzgadniania szczegółów (niestety, z wtrętami angielskiego tłumaczenia, co było tciężkie zarówno dla mnie jak i dla tłumacza), idziemy do sprzedawcy nr 4, do którego doprowadzona zostaję przez sprzedawcę nr 2 i 3. Teraz ta sama dyskusja powtarza się ze sprzedawcą nr 4, tyle tylko, że tym razem, wspomagana przez swojego "tłumacza" mówię, że jak sprzedawca nr 4 będzie mówił wolno, to ja go zrozumiem. Czegoś się w koncu człowiek uczy, nie mam ochoty na tłumacza nr 5...Ale tłumacz-sprzedawca nr 3 twardo siedzi na krześle obok, ponieważ nieufny sprzedawca nr 4 go jednak o to poprosił. I znowu, gadamy tak co najmniej godzinę o tysiącach opcji w telefonie, o tym co mogę, a czego nie mogę, o moich dokumentach i tym, dlaczego nie mam telefonu stacjonarnego i dlaczego nie mogę go podać ("bo go nie mam" nie jest zadowalająco odpowiedzią). Sprzedawczyni nr 5 zostaje wysłana na poszukiwanie w internecie telefonu stacjonarnego mojego uniwersytetu, ponieważ najwyraźniej opcja pt. "nie ma telefonu stacjonarnego" w Japonii nie istnieje. Potem trochę się kłócimy jednak o taryfy, bo bez legitymacji studenckiej nie chcą mi przyznać taryfy studenckiej mimo, że w paszporcie mam napisane, że jestem studentem ze stypendium rządu japońskiego!!!Sprzedawca nr 4 jest niegrzeczny i przewraca już trochę oczami (tak trzy milimetry w jedną i drugą stronę, ale mojemu czujnemu zmysłowi obserwacji to nie umknie). Tłumacz jest bardzo miły i wspiera mnie w wahaniach, czy kupować telefon dziś, czy czekać na tę legitymację studencką...Grzecznie przyznaje się do winy (tzn. do nielogiczności tego, że potrzebna jest moja legitymacja studencka, żeby potwierdzić, że jestem studentką, skoro mam pięć innych dokumentów, gdzie jest to napisane jak krowie na rowie) i powtarza za mną "mondai desu ne" czyli "no to mamy problem"...Mamy. Ale jestem już ja też cała zgrzana, spocona i zdenerwowana i poluję na ten telefon już tak z 6h od momentu wyjścia z domu (bo najpierw musiałam się jeszcze przejecha ć do ratusza po takie zaświadczenie wymagane do kupna telefonu), więc macham ręką na różnicę taryfową i mówię, że kupuję dzisiaj. No to teraz sprzedawca nr 4 i sprzedawczyni nr 5, co wyrosła znikąd za jego plecami rzucają się kserować moje dokumenty...Informują mnie, że teraz będą je weryfikować i że to potrwa 40 minut...Pytają, czy się spieszę do jakiejś pracy...Do pracy to może nie, ale mam już dość tego wszystkiego i nie wiem, o której mam ostatni pociąg do siebie (bo jakoś wcześnie), więc oczywiście mówię, że "spokojnie, mam czas"...(iście po japońsku:P) Magda ostrzegała, że kupienie telefonu w Japonii trwa minimum trzy godziny, a ja jej nie uwierzyłam:)))
No to mam za swoje. Po czterdziestu minutach wracamy do rozmowy, podpisujemy umowę i udajemy się do kasy. Do kasy odprowadzają mnie sprzedawca nr 2, nr 3 i n4. W kasie czeka na mnie sprzedawca nr 6. Bardzo chciałam zapłacić gotówką, lecz niestety, za drogo mi ten telefon wyszedł i muszę płacić kartą. Karta jest szanowaną na całym świecie kartą Mastercard, więc mówię sobie, że nie będzie problemu. Sprzedawca nr 6 woła sprzedawcę nr 7, ten bierze ode mnie kartę, zaczyna coś z nią wyprawiać dziwnego, po czym odwraca się do mnie plecami i zaczyna mamrotać do mikrofonu...Tylko nie tłumacz nr 8, myślę sobie, ale po chwili oblatuje mnie strach, że może teraz wzywają ochronę...Ochronę to może nie, ale nie chcą mi powiedzieć, w czym jest problem. Stoimy więc tam sobie ja i wianuszek sprzedawców wokół, nagle wyrasta gdzieś sprzedawca nr 1 (miał ze mną do czynienia przez minutę może), patrzy na mnie, potem na swoich kolegów i posyła im pełne współczucia spojrzenie...No bez przesady, myślę sobie, to nie ja im kazałam robić cały ten cyrk, sami sobie zafundowali, to teraz mają...Przestraszyli się jednej Polki...Wezwany przez mikrofon przychodzi starszy sprzedawca nr 8, tłumaczy, że międzynarodowa karta, więc "problem, problem". Zaczynają więc po całym sklepie (4 wielgachne piętra) szukać kogoś, kto umie ten problem rozwiązać. Niegrzeczny sprzedawca nr 4 nie przewraca oczami, ale widzę, że ma mnie dość. Tłumacz jest miły, więc to jemu mówię, że bardzo mi przykro i że chciałam zapłacić gotówką, ale nie mam tyle pieniędzy. Pociesza mnie, że wszystko w porządku. Po kolejnych kilku lub kilkunastu minutach znalazł się sprzedawca nr 9, który umie obsłużyć moją kartę (nie bez problemu:), dochodzimy do etapu, gdzie (chyba) zapłaciłam....piszę chyba, bo procedura jest tak dziwna, że nie wiem, czy uda im się kiedykolwiek za pomocą nawet super sprzedawcy nr 20 ściągnąć te pieniądze z mojej karty....I oto nadeszła wiekopomna chwila...Wszyscy sprzedawcy stają wokół mnie, sprzedawca nr 4 wręcza mi torbę z telefonem, ładowarką, tysiącem instrukcji, bonów, etc, a nawet gadającycm psem - maskotką (sic!pies gada po japońsku, jeszcze nie rozgryzłam co, bo jakoś tak po psiemu, ale gada!). Wszyscy mi się kłaniają, a ja z wyrazu ich oczu wyczytuję "idź już wreszcie stąd, nieznośna gajdżinko, której pojawienie się w naszym sklepie było zwiastunem nieszczęścia i przez którą pracowaliśmy w pocie czoła przez ostatnie kilka godzin". Odkłaniam się więc zatem, w duchu złorzecząc na system (sama nie wiem jaki, zawsze można jednak zwalić winę na jakiś system) i odchodzę, czując po raz pierwszy od przybycia tutaj, że niedobrze jest być gajdżinem...

Epilog
Przy schodach dopada mnie tłumacz (sprzedawca nr 3), który martwi się, że ja może od przyjazdu nie rozmawiałam z rodziną i że pewnie dlatego potrzebny mi był ten telefon. Wręcza mi więc karteczkę ze swoim osobistym kodem, dzięki ktorej mam tak coś koło 30 minut rozmów do Polski za darmo albo za niedrogo w każdym razie...Jemu kłaniam się głeboko i szczerze i żałuję, że nie mam przy sobie żadnych polskich słodyczy, którymi mogłabym go w nagrodę obdarować. Wrócę do tego sklepu w przyszłym tygodniu podziękować panu tłumaczowi. Może mu nawet zrobię pisankę??? Niestety, nie zapamiętałam jego imienia, a po sprzedawcy nr 8 wszyscy wydają mi się bardzo, ale to bardzo podobni...

Koniec (u mnie prawie 1 w nocy, idę spać, a obok mnie spać będzie mój telefon pięknego, brzoskwiniowego koloru:))))

7 komentarzy:

  1. Oj, brzydka polski w tym wpisie...wybacznie, pisalam go na tempo, bo internet mam znikajacy...

    OdpowiedzUsuń
  2. Sis, drugi raz pisze te komentarz bo raz tez mi zjadlo ;) Pisalam ze polski sliczny a historia jeszcze sliczniejsza i po prostu poplakalam sie ze smiechu oczywiscie smiejac sie na cale gardlo i oczywiscie to wszystko w pracy ;) I taki wplyw na porzadnego pracownika ma wyjazd siostry do kraju kwitnacej wisni. Swoja droga wpisu o kwitnacych wisniach tez oczekujemy! Buziaczki i dobranoc dla Ciebie!

    OdpowiedzUsuń
  3. Hehe, no to warto go bylo napisac, jak sie poplakalas ze smiechu w pracy:D Ja chyba tylko Ciebie i Anie tak do rozpuku rozsmieszam. By the way, Migotko, jesli to masz okazje gdziesz przeczytac, to mam nadzieje, ze tez Cie rozbawilam, I'd really like that!Dobranoc wszystkim, ktorzy tu zajrza, ide spac:*!

    OdpowiedzUsuń
  4. zapewniam, że nie tylko Asie i Anie - przyznaję się, że do rozpuku, ale nie do lez - chlopaki nie placza. Pozdrowienia zza biurka, Adusiu

    OdpowiedzUsuń
  5. Ta... Jednym śmieszno zza biurka, a zza innego biurka (zresztą niedaleko Asi biurka - w prostej linii pewnie z 500 m:)) inni zastanawiają się, po co dali się już za tym biurkiem usadzić ;P
    Naprawdę, Ada, aż się chce wyjechać. U nas już trzeba spać - dobranoc :)

    OdpowiedzUsuń
  6. czy oprocz Ciebie byli tam jeszcze jacys klienci, czy tez swoja wizyta nadalas sens karierze zawodowej dziesiatek osob? :))
    ps. tak sobie mysle, czy aby japonskie telefony nie sa wyposazone w aparty fotograficzne oraz kabelki? taki polsrodek zeby zaspokoic wizualna ciekawosc czytelnikow...

    OdpowiedzUsuń
  7. Ha, ja takich problemów nie miałem, ale tylko dla tego że zaangażowałem do pomocy Yoshiokę ;-)

    Tym bardziej: Gratulacje z okazji Pokonania Systemu! :D

    OdpowiedzUsuń