sobota, 25 kwietnia 2009

4月25日

Dziewiąty wpis, czyli o strategicznej wyżerce za 200 yenów...albo przegląd kultury bankietowo-żywieniowej studentów wszystkich narodów świata...

Wczoraj byłam na mojej pierwszej, tutejszej imprezie...Zaznaczę od razu, że słowo impreza jest na kampusie bardzo popularne i może oznaczać aż trzy rzeczy:

a) najbardziej powszechna impreza czyli nomikai (dosłownie: spotkanie w celu picia), najczęściej odbywa się na dworze i wygląda po prostu jak głośna rozmowa przy grillu (tylko bez grilla), z piwem i innymi popitkami, ma miejsce co najmniej dwa-trzy razy w tygodniu przed którymś z akademików (ale nie przed moim, bo przed moim nie ma ławek);

b) impreza huczna, głośna, "europejska" w stylu, ktora trwa np. do 3 rano w Wielki Piątek...duża ilość alkoholu mile widziana;

c) japońska impreza, czyli zaplanowana i zorganizowana formalna impreza typu bankietowego, która trwa dokładnie dwie godziny od 18-20;

No to teraz zgadnijcie na jakiej ja imprezie byłam...Oczywiście na tej trzeciej. Z ciekawości oraz dlatego, że szły na nią znajome Polki. Postanowiłam się więc z nimi zabrać. Impreza teoretycznie nawet była na moją cześć, bo to była impreza powitalna nowo-przybyłych, czyli mnie m.in. Nawet się ucieszyłam, bo zajęcia skończyłam koło 17 i jakoś energia mnie rozpierała, a tu nie ma co robić, więc stwierdziłam, że akurat pójdę się raz integrować z ludźmi, poprawię może swój wizerunek społeczny (po tym jak bezczelnie olałam imprezę w Wielki Piątek spotkałam sie z pewnym ostracyzmem społecznym, Nowozelandczyk, ktory mnie na tę imprezę zapraszał, nawet się na zajęciach poskarżył wykładowczyni, że olałam zaproszenie na imprezę, jak się go spytała, czy się znamy, czy nie...cóż, takie życie...). Wdziałam więc po raz pierwszy moje funky, białe kozaki (a co!), spódnicę, wystroiłam się, no i wyruszyłam z kampusu w towarzystwie trzech innych Polek. Jechaliśmy darmowym, kampusowym autobusem (impreza była na innym kampusie, tu są trzy kampusy ogółem, nasz najmniejszy i na największym zadupiu, hehe), w atmosferze szczególnej bliskości, znaczy się ludź na ludziu (jak to w darmowym autobusie:). Po dotarciu skonstatowałam, że ludzi nawet całkiem sporo, setka conajmniej, wstęp na imprezę niedrogi (200 yenów, czyli tak 8 złotych), kampus tamtejszy ładny...Generalnie, "fajna ta stołówka"...Tak było dopóki wszyscy nie zaczęli się nerwowo wiercić, conajmniej jakby mieli owsiki albo coś. Polka stojąca obok wytłumaczyła mi, że wiercą się, żeby szybciej wejść do sali imprezowej i zająć - uwaga - strategiczne POZYCJE! No to to już mnie ubawiło...Myślę sobie, dają jedzenie, dają, no ale żeby aż takie dobre albo aż tak mało, że te strategiczne pozycje...Nie uwierzyłam i oczywiście źle zrobiłam, co zrozumiałam zaraz potem...Byłam już w Polsce na imprezie w Ambasadzie Japonii, gdzie studenci Japonistyki przychodzą raz do roku głównie po to, żeby się najeść sushi...No i owszem, widziałam co to są strategiczne pozycje po sushi...No ale w Japonii sushi towar wszechdostępny i co prawda droższy niż 200 yenów, ale bez przesady...Więc zastanawiałam się, do czego oni się tak będą pchać, sushi na stole faktycznie ładnie poustawiane, na razie wydaje mi się, że go dużo i że dla każdego starczy. Odpuszczam więc miejsce przy stole (zajęte wraz zPolką, z którą przyszłam) i idę do okna, bo od tych ludziów w małym w sumie pomieszczeniu robi mi się gorąco. Wszyscy czekają na oficjalną przemową, nerwowo ściskając zestaw wejściowy: papierowy kubeczek, talerzyk i pałeczki...Przemowa, a raczej jej koniec jest sygnałem, że można rozpocząć konsumpcję. Na kanapie staje młody Japończyk i próbuje coś powiedzieć ładnym (naprawdę, jak na Japończyka) angielskim, ale nikt go nie słucha, każdy tylko się patrzy na jeden z trzech stołów i ciśnie na ludzi, żeby być jak najbliżej. Wierzyć mi się nie chcę, myślę, chwytą, pójdą, nie będę się pchać, no bo to wstyd jakoś, jakbym jedzenie na oczy w życiu nie widziała, przyszłam w końcu poznać ludzi, pogadać...Nawet nie jestem strasznie głodna...Co nie znaczy, że nie miałam ochoty spróbować bardzo ładnie wyglądającego sushi na stole...Bo były wszystkie rodzaje, a ja tutaj sobie kupuję zawsze tylko jeden, więc nawet na tamte inne miałam ochotę...Ochota jednak ochotą, bo gdy tylko Japończyk zstąpił z kanapy, tłum ruszył do boju, talerzyki, pałeczki i łokcie w ruch, i kiedy dosłownie (!) trzy minuty później spróbowałam się zbliżyć do stołu po jakieś sushi, okazało się, że nic już nie zostało, wszystko rozgrabione po ustach i talerzach ludzi wokół mnie...Przez całą imprezę zadowoliłam się zatem sałatką ziemniaczaną, która stała na jakimś bocznym stoliku, najbliżej mnie. Potem mogłam sobie popatrzeć na okruchy i niesamowicie wypchane policzki przybyłych (jedli też jakoś jakby na tempo czy co). Powiem szczerze, że się zdzwiłam, bo żywiłam dotychczas przekonanie, że to tylko Polacy, na różnych imprezach typu szwedzki bufet, prują do stołu w rekordowym tempie, popychając się łokciami...A przedstawiciele innych narodów jakoś tak nieśpiesznie suną do tychże stołów, tak jakby jedzenie widzieli częściej niż moi rodacy...Tymczasem, okazało się, że jeżeli chodzi o studentów, nie ma najmniejszej różnicy między zwyczajami bufetowo-żywieniowymi Wietnamczyka, Japończyka, Hindusa, Francuza, czy Polaka. Każdy z nich głodził się zapewne przed tą imprezą tydzień najmniej, tak by mi przynajmniej wyglądało. Z integracji wyszły zatem dla mnie nici, bo wszyscy byli tak skoncentrowaniu na polowaniu na to jedzenie, potem zaś albo rozmawiali z osobami sobie już znanymi, albo się po prostu prawie natychmiast ulatniali...Zjadłam zatem moją sałatkę ziemniaczaną za 200 yenów, z kimś tam pogadałam, pokręciłam się bez celu, po czym w niecałą godzinę później w tym samym towarzystwie Polek przybytek imprezy opuściłam...
Za tydzień powtórka z rozrywki u nas:) Znaczy się, na naszym kampusie...

2 komentarze:

  1. Ada, właśnie skończyliśmy czytać z Adrianem Twój wpis i śmiejemy się do rozpuku:) Nie ma to jak dobra, japońska, spontaniczna impreza:) Może chodzi o ćwiczenie strategii - ilość jedzenia odpowiada jednej trzeciej zaproszonych osób - kto szybciej zdobędzie jedzenie ten wygrywa:) Nowozelandczykiem się nie przejmuj - najwyraźniej zatrzymał się na etapie przedszkola skoro skarży ;)
    Ściskamy Cię mocno!!!!

    OdpowiedzUsuń
  2. Sis, my tez wlasnie skonczylismy czytac wpis i jest jak zwykle boski! Nowozelandczyka postrasz pieklem za imprezowanie w Wielki Piatek, a na nastepna impreze zrob sobie jakies kolczaste nalokietniki ;) Buziaczki. Asia i Misiek

    OdpowiedzUsuń